„Pif, paf! Jesteś martwy.
Tak łatwo celować…”
Dirty
Pretty Things, „Bang, Bang! You’re dead”
Mhrokuw, Anno Domini 1845
Koła
bryczki raz po raz nurkowały w wypełnionych błotem dziurach jednej z polnych
dróg prowadzących do Miejsca Zagłady. Po jednym z mocniejszych wstrząsów, młody
szlachcic prychnął z oburzeniem. Przybierając cierpiętniczy wyraz twarzy,
który, jak na niecałe 16 lat życia, malował się na niej niemal każdego dnia,
odrzucił arkusz pergaminu, piórko oraz atrament w kąt powozu, zabierając się za
energiczne ścieranie jedwabną chusteczką czarnej plamy z białego rękawa
falbaniastej koszuli. Zniecierpliwionym gestem odrzucił pukle jasnych,
kręconych na wałkach włosów z czoła, wyjrzał przez okno i zmierzył woźnicę
niezbyt przychylnym spojrzeniem. Staruszek zarechotał tylko złośliwe, ściągając
lejce. Chłopak przez chwilę rozważał pomysł wyskoczenia z okna i rzucenia się
pod nadjeżdżający powóz… Już widział nagłówki lokalnej prasy: „Młody,
niedoceniany przez świat artysta z żalu i rozpaczy rzuca się pod…”. Właśnie,
pod co? Raz jeszcze wychylił się, rozglądając dokoła. Kiedy jednak zauważył
jadący za nimi wóz z sianem, zrezygnował z genialnego planu samozniszczenia. No
cóż, nie po raz pierwszy się rozczarował, był jednak artystą, a bycie artystą
niosło ryzyko ciągłych rozczarowań.
Wbrew pozorom, Gerard, syn Longiny
herbu Leliwa oraz Achacjusza herbu Bogorya, nie miał nic przeciwko
rozczarowaniom. Wręcz przeciwnie – Gerarda spokojnie można było nazwać
masochistą. Kochał wszelkiego rodzaju cierpienia, niedogodności. Twierdził, że
to uszlachetnia jego sztukę. Sztukę równie wielką, co niedocenianą. Kiedyś chciał
nawet odciąć sobie ucho, robiąc z siebie drugiego van Gogha, jednak oduszenie
niezbyt korzystnie wpływało na jego wizerunek. A podstawowym wyposażeniem
każdego malarza był korzystny wizerunek.
Nie, Gerard Bogorya nie był dziwny.
Gerard Bogorya był doszczętnie niezrównoważony umysłowo.
Gdy niespełna czterdziestoletnia
Longina weszła do pracowni swego syna i zobaczyła go z nożem w dygoczącej ręce
zawieszonej nad lewym uchem, najpierw krzyknęła, wyrywając niedoszłe narzędzie
zbrodni, wyrzucając z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego,
poinformowała pierworodnego o natychmiastowym wyjeździe do jednej z oddalonych
od miasta wsi, dopiero później decydując się na efektowne omdlenie. Jej
małżonek, zbudzony z głębokiej zadumy przez ignorantów nazywanej popołudniową
drzemką, wpadł do pomieszczenia rychło w czas, ratując złote włosy ukochanej
przed niechybną śmiercią tragiczną w opakowaniu niebieskiej farby. Z ulgą
przyjął wiadomość o wyjeździe syna. Kochał go – nie wyobrażał sobie, jak można
nie kochać swoich dzieci – jednak ciągłe komentarze dotyczące jego obrazów,
wątpliwego talentu plastycznego i braku zainteresowania… czymkolwiek poza
płótnami, zaczynały być męczące. Wyjazd Gerarda był równoznaczny ze spokojem, a
spokój był czymś, za czym Achacjusz tęsknił od lat.
A, tak. Wraz z Gerardem zniknęłyby jego twory.
Na samą myśl Achacjusz uśmiechnął się ciepło.
Nie znał się na sztuce. Był prostym
szlachcicem, żyjącym w jednej z kamienic w centrum Krakowa, a choć po powstaniu
listopadowym sytuacja Polaków nie wyglądała za ciekawie, germańskie korzenie
usytuowały go w całkiem niezłym położeniu. Ani literatura, ani malarstwo go nie
interesowały. Był jednak zmuszony chodzić na kolejne wystawy pierworodnego i
udawać, że jest dumny z talentu syna.
Problem polegał na tym, że nawet w
obrazach, nad którymi Gerard ślęczał miesiącami, nie był w stanie znaleźć
talentu.
Choć Achacjusz wolał nie mówić tego
głośno, nie widział sensu w zamalowywaniu płótna na czarno i nazywaniu tego
„Jestestwem mrocznego grabarza”. Lub w konstruowaniu rachitycznej chatki ze
znalezionych na błoniach patyków, ustawieniu kilku kasztanowych ludzików
wyposażonych w dzidy przed „wejściem” i nadanie temu… arcydziełu… buńczucznego
tytułu, jakim był „Klub posępnych żniwiarzy”. Do Achacjusza nie przemawiały
także tłumaczenia syna, że krytycy NIGDY tak naprawdę nie znali się na sztuce,
a on, jak wielu wybitnych, jest niedoceniany przez świat. Z dwojga złego
jednak, dziedzic herbu Bogorya wolał wydawać miliony na przybory malarskie, niż
wysłuchiwać poezji Gerarda. Do tej pory miał dreszcze na samo wspomnienie Egzystencjalnej Ody do Mistycyzmu Dnia
Codzinnego.
Zanim
ktokolwiek zdążył się zorientować, zarządził wielkie pakowanie, szykowanie
powozu oraz pożegnalne przyjęcie. Dwa dni później Gerard był już w drodze do
Mhrokowa, które było wystarczająco blisko, by móc kontrolować jego poczynania,
a jednocześnie wystarczająco daleko, by mieć spokój.
Życie zaczynało nabierać kolorów.
Samemu artyście pomysł nie bardzo
się podobał. Tak z zasady – był A R T Y
S T Ą, nie mógł być zadowolony z C Z E G
O K O L W I E K. Mhrokuw od razu został okrzyknięty poetycko „Miejscem
Zagłady”, ale po cichu jasnowłosy młodzian (jak lubił nazywać swą skromną
personę) liczył na to, że znajdzie nowe źródła inspiracji, potrzebne do
tworzenia kolejnych dzieł sztuki.
Źródło inspiracji znalazł szybciej,
niż myślał. Prawdopodobnie dlatego, że myślał niewiele.
Kotara zawieszona w oknie bryczki
odsunęła się odrobinę, ukazując szczere pole porośnięte zieloną trawą. Na
środku pola stał anioł.
Gerard rzucił się do okna,
mimowolnie otwierając szeroko usta. Jak to możliwe, że to idealne stworzenie
tkwiło tu, tuż za tabliczką z napisem „Mhrokuw”, tak piękne, tak… mistyczne!
(Gerard herbu Bogorya był w stanie znaleźć mistycyzm WSZĘDZIE). Wzdychając
ciężko, obserwował sposób, w jaki anioł odrzucał intensywnie rudy warkocz na
plecy, poprawiał idyllicznie piękną w swej prostocie suknię… Rozejrzała się
niepewnie, widząc maślany wzrok Gerarda zaczerwieniła się tu i ówdzie, po czym
wróciła do anielskiego zajęcia, jakim było… Wypasanie świń. Młody malarz
odchrząknął. Widocznie nic nie jest idealne.
Bryczka zatrzymała się przed
niewielkim, zaściankowym dworkiem na skraju wsi.
Dalej sprawy toczyły się szybko.
Zbyt szybko.
Dwa dni później Gerard, wyposażony w
zestaw portretów nadobnej niewiasty, której imienia JESZCZE nie poznał, lirę,
tomik wierszy autorstwa własnego, odziany w strój albański, którego nie
powstydziłby się George Byron, stanął pod drzwiami domostwa (przez plebs
nazywanego chatą), w którym spodziewał się spotkać ukochaną. Starając się nie
ubrudzić jedwabnej rękawiczki oraz nie pogubić niezbędnych do życia i szczęścia
przedmiotów, zapukał w drewniane wrota. Po kilku minutach drzwi uchyliły się z
przeciągłym skrzypnięciem, a w szparze między framugą ukazała się…
Prawdopodobnie twarz, Gerard jednak nie był co do tego pewny, dlatego na
wszelki wypadek cofnął się kilka kroków, mrugając szybko oczami na widok kupy
zmarszczek, ukrytych gdzieś pomiędzy nimi wodnistych ślepiów, krzaczastych brwi…
a raczej krzaczastej brwi i pożółkłych, wykrzywionych zębów wystających z
wąskich, koślawych brwiach.
Nie…
Nie dam się bestyji…
Skłonił się nisko, zamiatając schody
przedziwnym nakryciem głowy.
- Pomagaj-Bóg!
- Służba, sąsiedzie miły – wymamrotała
twarz w drzwiach przepitym, ochrypłym głosem. – A cóże cię tu sprowadza, hy? –
wodniste oczy łypały na niego niezbyt przychylnie.
- Pana… Córa, jak mniemam… - odchrząknął,
starając się nadać swojemu głosowi jak najbardziej szlachetny ton. W
kilkudziesięciu zdaniach, nie szczędząc homeryckich porównań, na pewno
przejmujących opisów, a także żywej gestykulacji, opisał zdarzenie sprzed
niespełna 48 godzin. Przez następne pół godziny opisywał czystość i szczerość
uczucia, jakim obdarzył hożą dziewoję. Wywód przerwał dopiero, gdy z drzwi
dobiegło go głośne chrapnięcie, a ojciec wypasającej świnie anielicy niemal
przewrócił się, zasypiając na stojąco. Zdezorientowany otworzył oczy, rozejrzał
się, a dojrzawszy szlachcica, zaklął głośno.
- MARIANNA! – ryknął w głąb domu. Wpuścił
rozanielonego Gerarda do środka, sadzając przy niewielkim, dębowym stole w
izbie, po czym zniknął bez słowa.
Szlachcic postanowił nie marnować
czasu. Ignorując smród czosnku i cebuli, który wdarł się do jego nozdrzy,
poustawiał portrety Marianny (wzdychając nad jej imieniem), tworząc kompozycję
zgoła idealną. Usadowił się na stołku, przybierając dziwnie powyginaną prozę,
chwycił lirę w dłonie i począł brzdąkać bliżej nieznaną melodię. Nie zauważył
przy tym rudej dziewczyny, która patrzyła na niego z pewnym przestrachem.
W końcu ją dostrzegł.
Recital sztuk wszelakich autorstwa
Gerarda herbu Bogorya rozpoczął się od „Pieśni na wstępie”. Po „Pieśni na
wstępie” wyśpiewał „Pieśń na rozwinięcie”. Po dwóch godzinach wycia, gdy
wystarczająco ochrypł, przeszedł do prezentacji obrazów. Czternastoletnia
Marianna nie wiedziała, co gorsze – częstochowskie rymy i głos przypominający
zawodzenie obdzieranego ze skóry kota, czy… sztuka. Była w stanie obejrzeć
obrazy ze średnim zainteresowaniem, ale gdy radośnie poinformował ją, że
kreski, kropki, plamki tworzące dziwne połączenie konia ze smokiem to jej
PORTRET, nie wytrzymała.
- TAAAAAATKUUUUUUUUU! – jęknęła głośno.
Do izby błyskawicznie wpadł jej ojciec, złapał Gerarda za poły falbaniastej
koszuli i wywalił z domu, razem ze wszystkimi obrazami.
Kilka minut blondyn próbował
podnieść się ze schodów. W końcu przybrał pozycję względnie pionową, rozmasował
obolałą kość ogonową, zapłakał rzewnie nad połamanymi płótnami. Po czym podjął
pierwszą, a zarazem ostatnią męską decyzję w swoim życiu.
Miał dość. Dość ciągłych szykan z
powodu pasji, jaką posiadał, dość wyśmiewania dzieł sztuki, dość zawodów
miłości, dość niezrozumienia świata zewnętrznego. Mieszcząca się w łyżeczce do
herbaty wrażliwość uczuciowa* mieszkańców ziemi była nie do zniesienia.
Gerard pognał do domu, w którym
chwilowo mieszkał, chwycił jeden z pistoletów, jakie kolekcjonował właściciel
dworku, po czym popędził na pole za domem. Słońce chyliło się ku zachodowi.
Zerwał się silny wiatr.
Pogoda idealna, by umrzeć.
Gerard herbu Bogorya zatrzymał się na
środku pola. Przyłożył lufę do skroni. Z ogromnym trudem pociągnął za spust.
Ciało łagodnie opadło na ziemię. Krew zmieszana z tkanką mózgową radośnie
rozbryznęła na grządki z kapustą.
Samobójstwo było jedną z najlepszych
rzeczy, jakie młody szlachcic zrobił w życiu. W życiu po życiu także.
Niecałe sto lat później, w miejscu,
w którym pochowano Gerarda, młody Jeremi Wiśniowiecki wraz ze świeżo poślubioną
żoną, wybudował dom.
I się zaczęło.
* * *
Z westchnieniem spojrzałem na
pokaźny plik notatek, nad którymi unosiło się dość przerażające widmo
nadchodzącej kartkówki z historii. Otworzyłem na całą szerokość okno, by chodź
trochę wywietrzyć zapach matmy, którą przed chwilą wytrwale mordowałem.
Rzuciłem się na łóżko, biorąc kartki do ręki. Usiłując rozczytać własne
bazgroły, machnąłem ręką w kierunku szafki, na której stała butelka z wodą. Zachwiałem
się na krawędzi łóżka. W tym samym momencie silny podmuch wiatru wtargnął do
pomieszczenia, wprawiając w ruch bezcenne zapiski. Kartki radośnie pofrunęły w
górę, tworząc mini tornado, niebezpiecznie zbliżające się do otwartego okna. Z
dzikim okrzykiem, jakim nie powstydziliby się Aborygeni w czasie polowania,
rzuciłem się na szybę, zatrzaskując okno. W tym momencie furia Vernona
Dursley’a próbującego okiełznać setki listów z Hogwartu przestawała być dla
mnie obca.
Łapałem opadające powoli arkusze
papieru, usiłując poskładać je w względnie logiczną całość, gdy coś białego
mignęło mi za oknem. Jęknąłem na widok postrzępionego, zalanego herbatą opisu
jednej z bitew drugiej wojny światowej, który chwilę kręcił się na wysokości
mojego pokoju, po czym zanurkował w dół, kryjąc się w gąszczu roślin przy
ogrodzeniu.
Wyszedłem z domu. Jesień mocno dawała o
sobie znać – po niebie w szybkim tempie przesuwały się ciężkie, ciemne chmury,
z których od czasu spadało kilka kropel lodowatego deszczu, tworząc na ziemi
jeszcze niewielkich rozmiarów kałuże. Pomimo niewysokiej temperatury, w
powietrzu można było z powodzeniem zawiesić siekierę. Kolejny podmuch zimnego
wiatru sprawił, że zadrżałem. Przelazłem przez rabatę z bliżej nieznanymi mi
gatunkami kwiatów, dotarłem pod swoje okno i rozejrzałem się w poszukiwaniu
niezbędnej do życia i szczęścia kartki. W końcu ją dostrzegłem – ukryła się
pomiędzy gałęziami tui rosnącej pod siatką. Dygotała przy najmniejszych
podmuchach wiatru, jakby radośnie śmiała się z moich nieudolnych prób
polowania. Mrużąc oczy zacząłem skradać się – wolę nawet sobie nie wyobrażać,
jak to musiało wyglądać z boku. Gdy zbliżyłem się na wystarczającą odległość,
rzuciłem się na upatrzone drzewo. A przynajmniej planowałem rzucić się na
upatrzone drzewko. Poślizgnąłem się na błocie, w którym poprzedniego dnia moja
kochana siostrzyczka „lobiła eliksily jak ten stlasny pan z wodolostami na
głowie z Halego Potela”, na do niedawna czystych spodniach przejechałem kilka
metrów i zatrzymałem się. Głową. Na pniu.
Klnąc pod nosem podniosłem się,
przytrzymując gałęzi zdradzieckiej rośliny. Z sykiem dotknąłem obolałego
miejsca na czole, z którego cienką stróżką sączyła się krew. Otarłem ją
wierzchem dłoni, chwyciłem złośliwie szeleszczący kawałek papieru i już miałem
wrócić do domu, by opatrzyć rany wojenne, gdy przed oczami mignęło mi coś
czerwonego. Ze zdziwieniem przyjrzałem się wyblakłej w słońcu, jednak wciąż
czerwonej wstążce zawiązanej na jednej z wewnętrznych gałęzi tui. Pociągnąłem
za końcówkę, rozwiązując kokardkę, przybliżyłem się, próbując rozczytać napisane
pochyłym charakterem pisma, który skądś znałem, litery. Bezskutecznie –
wszelkiego rodzaju zjawiska pogodowe skutecznie mi to uniemożliwiły. Miałem
jednak dziwne wrażenie, że nie był to gatunek rośliny, numer seryjny ani nic w
tym rodzaju. Wzruszyłem ramionami, widząc podobne „ozdoby” na wszystkich innych
drzewach otaczających dom. Wróciłem do
środka, zabierając ze sobą zdobyczną tasiemkę.
* * *
Z wyrzucanych z prędkością światła
słów Jędrzeja zrozumiałem tylko „pomysł”, „miłość”, „ma cherie”, „piosenka”,
„pomoc” i „przyjdź”. Z dość głupawą miną gapiłem się na telefon, usiłując
zrozumieć, o co mogło mu chodzić. Po dłuższej chwili zastanawiania się
stwierdziłem, że zachowanie Jędrusia jest pozbawione jakiejkolwiek logiki,
dlatego jeśli nie jestem zmutowanym geniuszem rodem z „Death Note” (a ani z
chińską bajką, ani tym bardziej z geniuszem, nie miałem nic wspólnego), nie dam
rady dojść do tego, co roiło się w kudłatym łbie niemal dwumetrowego osobnika, więc,
z trudem przezwyciężając wrodzone lenistwo, owinąłem się szczelnie robionym na
drutach przez babcię Zosię szalikiem w barwach Slytherinu i wyszedłem z domu.
Kilkanaście minut później dobijałem się do drzwi Piaściaków, usiłując zmieścić
się pod rachitycznym, przeciekającym daszkiem. Oczywiście Lucyfer Anioł, jako
geniusz zła, który wody się nie boi, a parasolami gardzi, trafił na ulewę,
typową dla panującej pory roku, ale typowej BARDZIEJ. Wszystko wydawało się być
BARDZIEJ niż zwykle.
Z wyjątkiem mojej głupoty. Ta
pozostała bez zmian.
Choć ze środka dobiegały podniesione
głosy, nikt nie otwierał. Miałem zamiar odejść i pozostawić debilne pomysły
Jędrusia w spokoju, jednak moja ręka postanowiła uskutecznić bunt. Zanim
zorientowałem się, co robię, naciskałem już klamkę. Drzwi uchyliły się z cichym
skrzypnięciem. Czując się jak jeden z bohaterów horrorów, ten, do którego
zawsze krzyczy się „NIE, NIE IDŹ TAM!”, wślizgnąłem się do korytarza, zamykając
za sobą drzwi. Zamrugałem oczami, przyzwyczajając się do pochłaniającej mnie
ciemności. Ze szczytu schodów sączyło się nikłe światło halogenów, stamtąd też
dobiegały jakieś wrzaski. Choć nie byłem w stanie rozróżnić pojedynczych słów,
bez problemu rozpoznałem głosy bliźniaków. Starając się na nic nie wpaść, bezszelestnie
poczłapałem na górę. Już w połowie schodów zacząłem rozumieć poszczególne
zdania.
- Nie zrobisz tego! – darł się
Jędrzej. Przez ostatnie miesiące byłem niemal stuprocentowo pewny, że to
wcielenie niewinności nie jest w stanie podnieść głosu. Najwidoczniej się
myliłem. Mój misternie budowany świat niniejszym runął.
- Nie mogę bezczynnie patrzeć… NIE
MOGĘ.
- Nie możesz się tak narażać, on nie
jest tego wart!
Dotarłem na górę. Ostrożnie oparłem
się o ścianę tuż przy framudze drzwi do pokoju, skąd dobiegały głosy.
Wstrzymałem oddech, podświadomie czując, że nie powinienem słyszeć tej rozmowy.
Coś jednak zmuszało mnie, bym tam pozostał.
- Daj spokój, Jędrzej! Przecież nie
zostawię tak tego! To, co się tu dzieje… Nie wiem, dlaczego ONE nie chcą nic z
tym zrobić. Ale skoro one nie chcą… Trudno. Sama coś z tym zrobię. Z twoją
zgodą czy bez.
- Siostra… - jęknął brunet.
- Nie! Tak nie będzie! ON MUSI
ZGINĄĆ.
W tym momencie moje ramię zjechało
po ścianie. Rozpaczliwie zamachałem rękami w powietrzu, usiłując utrzymać
równowagę. Niechcący zahaczyłem palcem wiszącą na ścianie maskę indiańską,
która z dzikim łoskotem spadła na podłogę. Z pokoju błyskawicznie wyskoczyło
rodzeństwo, patrząc na mnie jak na jakąś zjawę.
- Anioł?! – warknęła Kiro. – Długo
tu stoisz?
- Nic nie widziałem, nic nie
słyszałem, durny jestem jak twój brat! – wypaliłem na jednym wydechu,
zaciskając oczy i przygotowując się na uderzenie opasłym tomiszczem, które dzierżyła
w rękach.
- Ej! – oburzył się Jędruś,
przybierając minę z cyklu „foch forever na pięć minut”.
- Nieważne – westchnęła dziewczyna.
Wyminęła mnie, kierując się do wyjścia. – Radzę nikomu nie wspominać o tej
rozmowie. Tak będzie… Bezpieczniej.
Zbiegła ze schodów, przeskakując
kilka stopni naraz.
Nie wiedząc kiedy, Piaściak wciągnął
mnie do pokoju.
- A więc cóż cię do mnie sprowadza,
drogi przyjacielu? – objął mnie ramieniem i przybrał minę księdza w
konfesjonale.
Z szybkiej kalkulacji w mojej głowie
wynikało, że lepiej nie pytać o zażartą dyskusję.
- Powtórz. To, co przez telefon.
Tylko dla odmiany powoli i wyraźnie.
Oczy Jędrzeja Piaściaka
błysnęły w sposób równie dziwny, co
przerażający. Mimowolnie zadrżałem.
- Anna z pierwszej be. Znasz Annę z
pierwszej be? Musisz znać Annę z pierwszej be! Anna z pierwszej be to moja
miłość! I jam jej miłością również! Problem polega na tym, że ona JESZCZE o tym
nie wie. Trzeba jej to niezwłocznie uświadomić. A w tym… - jego uśmiech
poszerzył się jeszcze bardziej, nadając twarzy dość upiorny wyraz. – W tym
pomożesz mi TY.
* * *
Woda spływała po mnie strumieniami.
Z rozanielonym uśmiechem odchyliłem głowę do tyłu, opierając się o drzwi kabiny
prysznicowej i po raz pierwszy od dłuższego czasu uspokajając. Przejechałem
dłonią po mokrych włosach, wciągając w nozdrza słodkawy zapach szamponu i
mydła. Moje pozbawione jakiejkolwiek kontroli myśli zaczęły krążyć w dziwnych
kierunkach, co nie do końca mi się podobało, jednak nie byłem w stanie nic z
tym zrobić. Najzwyczajniej w świecie nie chciało mi się odganiać obrazów Kiro
we WSZELKICH możliwych odsłonach, który raz po raz pojawiał mi się przed
oczami. Byłem świadomy tego, jak bardzo żałośnie musiało to wyglądać, ale
chwila odreagowania po prawie czterech miesiącach spędzonych w Mhrokowie, po
opowieściach o duchach, po dziwnej dziewczynce na ulicy Podbipięty, po
czerwonych tasiemkach dokoła domu, po ojcu, który przemieszczał się po domu
zawodząc „YOU DIDN’T HAVE TO CUUUUUUT ME OOOOF” ku radości Natalii, po zachowaniu
ludzi w stosunku do mojej babci, po szurniętym Jędrzeju i jego wiecznie
głupawym uśmiechu była mi niezbędna do życia i szczęścia. Zgodnie z zasadą
wujka Stradlina, skwitowałbym wszystko jednym „Whatever”, wolałem jednak po
staremu przemilczeć i oddać się relaksowi pod prysznicem. Bywało różnie. Tym
razem byłem niemal całkowicie przekonany, że nikt mi go nie przerwie – 99%
szkoły znajdowało się na kretyńskich andrzejkach, łącznie z moimi rodzicami,
którzy łaskawie zgodzili się niańczyć licealną młodzież. Na szczęście zabrali
ze sobą Natalię, twierdząc, że trochę kultury jej się przyda. Wolałem nie
wnikać, gdzie oni znajdą kulturę w tej szkole. Zofia wraz z Jeremim zasiedli
przed telewizorem, rozpoczynając rytualne oglądanie Teatru Telewizji – tym
razem katowali „Księżyc i magnolie”. Jakimś cudem udało mi się wyrwać ze szpon
Dorocińskiego w roli Davida
Selznicka i znaleźć chwilę dla siebie. Wreszcie mogłem spokojnie być sam.
Wreszcie mogłem ochłonąć.
W mentalnym towarzystwie Karoliny
Piaściak.
Ale o tym nikt nie musiał wiedzieć.
Nikt o tym nawet wiedzieć nie powinien.
Z wyjątkowo debilnym uśmiechem na
ustach, którym zdecydowanie musiałem zarazić się od Jędrzeja, zacząłem marnie
parodiować Axla Rose’a, pogwizdując i podśpiewując pod nosem „All we need is
just a little panience”. Zakręciłem wodę, która powoli stawała się już
wrzątkiem. W momencie, w którym otwierałem drzwi prysznica, usłyszałem z dołu
przeraźliwy huk, a po chwili wibrujący w uszach wrzask:
- LUCYFER!
Niewiele myśląc (czyli utrzymując
normalny stan rzeczy) chwyciłem pierwszy z brzegu ręcznik, owinąłem go w pasie,
wyleciałem z łazienki i pognałem na dół, zostawiając za sobą kałuże wody na
posadzce. Wpadłem do salonu, skąd dobiegło wołanie. Stanąłem w drzwiach,
opierając się o framugę. Podniosłem wzrok i spiąłem wszystkie mięśnie, gotów
ratować dziadków przed seryjnym mordercą, albo przynajmniej świadkiem Jehowy.
Gdy mój mózg, a raczej jego resztki reagujące z pewnym opóźnieniem, przetrawił
obraz, jaki tam zastałem, zdębiałem.
Na środku salonu, na wydeptanym
dywanie, tkwił… pająk. Fakt, nie był to zwykły kosarz z długimi, cienkimi
nogami i niewielkim tułowiem, ale tarantuli, czy czegokolwiek, co wielkie,
włochate i obrzydliwe, nie przypominał. Ot, średniej wielkości zwierzę,
posiadające osiem odnóży krocznych, kolorowy tułów, wyjątkowo inteligentne jak
na swój gatunek oczy (wszystkie osiem par patrzyło na mnie, jakby przejrzało
moje niecne plany w stosunku do jego biednej, poszkodowanej osoby). Ze
wszystkich ośmiu gałek biła niewinność, ale kątem oka widziałem, jak złośliwie
zaciera szczękoczułki.
- Tylko po to mnie wołałaś? –
upewniłem się, patrząc na Zosię z niedowierzaniem. Mniej zdziwiłbym się, gdyby
nabiła pajęczaka na średniej długości patyk, usmażyła na wolnym ogniu, po czym
z radością skonsumowała.
- Nie gadaj tyle, ZABIJ GO! –
pisnęła cienkim głosem, kuląc się na oparciu kanapy.
Uśmiechnąłem się z mściwą
satysfakcją. Nie spuszczając z oczu Potencjalnego Wroga Numer Jeden, wycofałem
się do korytarza. Chwyciłem cztery najbliższe buty (z przyczyn bliżej mi
nieznanych, obuwie było pomieszane. Zapewne miało to coś wspólnego z pojęciem
„artystycznego nieładu” wyznawanym przez moją mamusię) i uwięziłem pająka w
pułapce zrobionej z pokracznego, artystycznego buta na niebotycznie wysokim
obcasie matki dyrektorki, gumofilca Jeremiego, trampka (oczywiście różowego)
Natalci oraz mojego glana w rozmiarze 45. Wróciłem do korytarza, ciągle bacznie
obserwując wroga, który chyba nie bardzo wiedział, o co mi chodzi, miałem więc
przewagę nie tylko „wielkościową”, ale też umysłową. Nareszcie. Wepchnąłem
wtyczkę do kontaktu, delikatnie przyciągnąłem odkurzacz do pokoju, oparłem
stopę o włącznik, skierowałem rurę na przeciwnika. Zarechotałem cicho… Nie,
poprawka. Zacząłem śmiać się jak psychopata, który uciekł z psychiatryka i nie
bardzo umie odnaleźć się w otoczeniu. Nadepnąłem odpowiedni przycisk, wysyłając
Wroga Numer Jeden wprost do otchłani odkurzacza. Wyłączyłem narzędzie zbrodni.
Odwróciłem się do babci Zosi, przybierając triumfalną pozę.
Zamiast rzucić mi się na szyję w podziękowaniu za uratowanie życia,
siedziała na kanapie, wciąż w tej dziwnej, pokracznej pozycji i gapiła się na
mnie jak na idiotę.
Co znowu zrobiłem nie tak?!
- Nie mogłeś po prostu zabić go tym butem?
Postanowiłem nie być złośliwy, a co
za tym idzie – nie komentować paniki, którą jeszcze kilka minut siała. Wypiąłem
dumnie chuderlawą pierś.
- Nie. Jestem humanistą. Humaniści
unicestwiają wroga kreatywnie!
Zofia wyraźnie poczuła nagłą
potrzebę przybicia sobie piątki w czoło, co też uczyniła. Głośny plask zagłuszył
dzwonek do drzwi. Na wszelki wypadek ewakuowałem się na górę, zanim babcia
otworzyła drzwi, omijając odkurzacz szerokim łukiem.
W chwili, w której kończyłem
narzucać na siebie koszulkę z Keefem Richardsem, do mojego pokoju wpadła Kiro.
- Cześć, Anioł! – rzuciła się na
łóżko, zapadając między poduszki.
Odrzuciłem wizje spod prysznica,
oddychając głęboko. Zapach lata i słodkiego snu, jaki roztaczała, wcale mi nie
pomagał.
- Ekhem… Czego dusza pragnie? –
zapytałem, opierając się plecami o ścianę naprzeciwko niej, jak najdalej się
dało. Na niewiele mi się to zdało, bo dziewczyna otworzyła szeroko oczy,
pisnęła cienkim głosem, po czym skoczyła na mnie. Oplotła mnie w pasie
ramionami, mocno się przytulając.
Zdębiałem.
- K… Kiro… Co ty robisz?
- Przytulam się do swojego
przyszłego męża!
Kilkadziesiąt sekund później, kiedy
udało mi się pozbierać z mini-zawału, który przeżyłem, zadałem jakże inteligentne
pytanie:
- Co?
- Keith! –pisnęła znowu, radośnie
podskakując i łaskocząc mnie różowymi kudłami w nos. – Richards będzie moim
mężem!
Dyskretnie odetchnąłem z ulgą.
- Ale Keef wygląda jak zasuszona
śliwka – stwierdziłem, patrząc na pomarszczoną twarz gitarzysty.
Poczułem uderzenie w plecy, które
prawdopodobnie miało mnie zabić.
- Sam wyglądasz jak zasuszona
śliwka! Keef jest bogiem!
- Dobra, dobra, nic nie mówiłem… -
podniosłem ręce w obronnym geście. Wyszczerzyła się, prezentując dziwnie
zaostrzone na końcach kły. – Co to jest? – ostrożnie dźgnąłem ją palcem w zęba.
Zachichotała złośliwie, niechętnie
oderwała się od nadruku na koszulce i okręciła wokół własnej osi, prezentując
gotycką kieckę w pełnej okazałości.
- Andrzejki, idioto!
- Aha – stwierdziłem, przybierając
postawę obronną. Z nieznanych powodów święto w tym mieście budziło we mnie
pewną agresję połączoną ze strachem, co tworzyło swoisty rodzaj koktajlu
Mołotowa. – Jak chciałaś się zaprezentować, to łaskawie zatwierdzam, wyglądasz
świetnie, możesz już iść do szkoły, nie zatrzymuję cię.
- Idziesz ze mną.
Prychnąłem. Wyminąłem ją i, idąc w
jej ślady, rzuciłem się na łóżko.
- Nie ma mowy. Mam w planach upojny
wieczór z Grzędowiczem – machnąłem jej przed nosem świeżo nabytym egzemplarzem
„Księgi jesiennych demonów”.
- Idziesz ze mną – tupnięcie nogą
miało prawdopodobnie okazywać zirytowanie czy złość, jednak wyglądało tak
komicznie, że nie byłem w stanie powstrzymać parsknięcia śmiechem.
- Nie.
- Dlaczego? – przysiadła na skraju
łóżka, próbując zmrozić mnie wzrokiem.
- Bo nie? – podałem najbardziej
sensowny argument. – Daj spokój, to nie dla mnie.
- Bo?
- Bo nie. Podrygiwanie jak skazaniec
na krześle elektrycznym do techno-rąbanki wśród spoconej gawiedzi mnie nie
jara. Serio.
Westchnęła ciężko. Odgarnęła pasmo
jaskraworóżowych włosów za ucho.
- Anioł, ja… - nabrała głęboko
powietrza w płuca, po czym wydusiła jednym tchem - … myślę, że będzie dla
ciebie lepiej, jak przyjdziesz. Dla wszystkich będzie lepiej, jak przyjdziesz,
ale dla ciebie szczególnie.
Uchwyciłem spojrzenie brązowych
tęczówek, które patrzyły na mnie całkowicie szczerze. W spojrzeniu tym było
coś, co kazało mi się zastanowić nad słowami dziewczyny.
- To ma coś wspólnego z kłótnią z
twoim bratem?
Zawahała się.
- Czyli tak – sam sobie
odpowiedziałem. – I pewnie lepiej nie wnikać, o co chodzi?
- Nie. Po prostu… Wtop się w tłum,
Anioł – uśmiechnęła się blado. Dopiero teraz zauważyłem worki pod oczami,
których nie była w stanie przykryć nawet tona makijażu, smętnie zwisające
kosmyki włosów i niepokojąco drżące ręce.
- Dobrze się czujesz?
- Co? – otrząsnęła się, wyrwana z
zamyślenia. – Tak, oczywiście, że tak. To jak… Idziemy?
- Jeśli liczysz na to, że zobaczysz
mnie na parkiecie, to się mylisz – zwlokłem się z łóżka. Podałem jej rękę,
pomagając wstać i podszedłem do drzwi. – Na co czekasz?
Uśmiechnęła się złośliwie, na chwilę
powracając do Kiro, którą znam.
- Musisz się przebrać.
* * *
Kilkanaście minut później z wyjątkowo
nieszczęśliwą miną człapałem w stronę szkoły, odziany w strój wampira, który
Kiro wyciągnęła Bóg wie, skąd. Maksymalnie obcisłe spodnie, których nie
powstydziłby się nawet Pogo, przy każdym kroku wżynały mi się tu i ówdzie, ze
wskazaniem właśnie na „ówdzie”, falbaniasta koszula, przypominająca trochę
szatę wyjściową Ronalda Weasleya, nie posiadająca połowy guzików, radośnie
łopotała na wietrze, przez co czułem się trochę jak żagiel. Stukanie podkutych
butów roznosiło się echem po opustoszałej ulicy.
Bycie niedorobioną wersją Toma Cruise’a z
„Wywiadu z wampirem” nie do końca mi odpowiadało, jednak mord w brązowych
oczach Kiro wyraźnie sugerował, że dla własnego bezpieczeństwa lepiej nie
protestować.
W ciszy dotarliśmy do szkoły. Na
wejściowej bramce, czyli dwóch ławek postawionych w drzwiach z wąskim
przejściem pomiędzy nimi, siedziała moja miłość w postaci Wojciecha Szaleńca. Z
daleka błyszczał spoconym czołem oraz jadowicie fioletową, połyskującą koszulą.
Na nasz widok zmrużył oczy i odchrząknął znacząco.
- A wy co tu robicie? – wysyczał przez
zaciśnięte zęby. Zamrugał kilkakrotnie powiekami, nie przerywając jednak
świdrowania nas wzrokiem. Wzdrygnąłem się, czując jak promienie rentgenowskie
wodnisto niebieskich tęczówek prześlizgują się przez moje ciało, dokładnie
badając każdy jego fragment. Choć nie miałem nic do ukrycia (z wyjątkiem
pełnych miłości słów po niemal wszystkich lekcjach matematyki, dziwnym trafem
układających się w groźby, za które nie dostałbym zgodnych z kodeksem karnym
pięciu lat pozbawienia wolności tylko natychmiastowy nakaz leczenia
psychiatrycznego), poczułem, jak oblewam się zimnym potem, mimowolnie drżąc.
Nie próbowałem nawet ukryć westchnienia ulgi, gdy Kiro zabrała głos.
- Przyszliśmy na bal. O ile się nie mylę,
wejście tu jest dostępne dla wszystkich uczniów, więc…
- Ale dlaczego RAZEM? – drążył temat,
powracając do wypalania dziury w moim wampirycznym stroju. – Wasza dwójka to
dość NIETYPOWE połączenie…
Zanim mój mózg zdążył jakkolwiek zareagować
na dość prymitywny przejaw złośliwości, dziewczyna zatrzepotała rzęsami, uśmiechnęła
się w sposób do wyrzygania słodki i wypaliła:
- Lucuś jest miłością mego życia!
Zakrztusiłem się przełykaną śliną. Rzężąc
jak odpalany trabant, poczłapałem za Kiro do korytarza prowadzącego na salę
gimnastyczną. Oparłem się o ścianę, walnąłem kilka razy w pierś i odetchnąłem
głęboko. Zmroziłem rechoczącą radośnie dziewczynę spojrzeniem.
- Chciałaś… Chciałaś mnie zabić –
wydusiłem oskarżycielskim głosem.
Prychnęła.
- Jakbym chciała, to już dawno bym to
zrobiła. Nie dramatyzuj. Chodź, idziemy się bawić, słyszę jakąś techno-rąbankę,
będziem MIEĆ FAN, jak to mawiają mieszkańcy Hameryki! – wszystkie jej ruchy
oraz gesty, pozornie przypadkowe, zdradzały wysoki poziom zestresowania.
Nerwowe spojrzenia, jakimi raz za razem oglądała się za siebie, a także drżenie
rąk, nie nastawiały optymistycznie.
- Kiro… Na pewno dobrze się czujesz?
- Tak. Wszystko jest w porządku –
ostatnie zdanie wypowiedziała cicho, niemal szeptem, tak, jakby sama chciała
sobie to wmówić.
- Daj znać, kiedy sama w to uwierzysz –
kłaniając się nisko, otworzyłem przed nią wrota sali gimnastycznej. Nim
zdążyłem rozejrzeć się po istnej Sodomie i Gomorze, usłyszałem przesycone
patologicznym optymizmem wołanie.
- LUCYFEEEEEEEEEEER! – zawył Jędruś
gdzieś z kąta sali. Na wszelki wypadek odsunąłem się trochę w bok, widząc, że
prawie dwumetrowa bestia wyraźnie chce rzucić mi się na szyję. W efekcie
wylądował na pobliskiej ścianie, jednak nawet to nie było w stanie zetrzeć
uśmiechu z jego twarzy. – Wybawienie!
- Hę? – ośmieliłem się zdziwić.
- Będziesz w chórku! Wiem, że nie
chciałeś mieć z tym nic wspólnego, ale… - dalsze słowa wypowiadane z prędkością
światła zostały zagłuszone przez gong. Na zadymioną scenę, oświetloną niebiesko-fioletowymi
lampami, wszedł dyrektor przebrany za pokraczne połączenie muminkowej Buki i
Gifury, odchrząknął kilka razy, przez co mikrofon zajęczał żałośnie, po czym
przemówił:
- Witajcie, drodzy uczniowie! W ten
specyficzny wieczór czarów i magii… A zresztą, co ja będę mówił. Przekonajcie
się sami. Zapraszam na scenę Jędrzeja Piaściaka wraz z towarzyszącym mu
zespołem, który zaprezentuję pieśń z własnego repertuaru o dźwięcznym tytule… -
zerknął w swoje notatki. Gdy rozczytał się w bazgrołach sekretarki, otworzył
szeroko oczy. Radosny uśmiech powoli spełzł z jego twarzy. – Eee… „Matma moim
życiem”**. Tak… Powitajmy go gorącymi brawami i… No, zapraszam na scenę…
Zanim zdążyłem zaprotestować, Jędruś
pociągnął mnie za ramię w stronę wejścia na kulisy. Próbowałem się bronić, ale,
choć do najsłabszych nie należę, z prawie dwumetrowym człowiekiem spędzającym
na basenie 90% swojego życia nie miałem szans. Zostałem wypchnięty na scenę i
ustawiony w rządku ludzi, których raz czy dwa minąłem na szkolnym korytarzu.
Piaściak wepchnął mi w rękę kartkę z tekstem i mruknął do ucha:
- Wiem, że nie znasz choreografii, po
prostu rób to, co reszta.
Podskoczył do statywu, wyjął z niego
mikrofon, pstryknął palcami. Z głośników poleciała bliżej nieokreślona melodia.
Rzuciłem okiem na tekst piosenki i
oniemiałem. Zacząłem błyskawicznie szukać jakiegoś wyjścia ewakuacyjnego,
zejścia ze sceny, zapadni, CZEGOKOLWIEK, byle tylko uchronić się od całkowitej
kompromitacji. Niestety, jedyne zejście, które byłem w stanie dostrzec, było
blokowane przez Arusia Zabójcę, który stał z założonymi rękami, bujając się w
takt płynących z głośnika dźwięków.
Jęknąłem. Jędruś zaczął śpiewać.
Podczas
matmy cię poznałem
I
wciąż wracam w tamten czas.
Liczyliśmy
razem wtedy,
Zaprocentowało
w nas!
Przy
tablicy funkcji klimat
I
ułamków czułaś moc….
Nagle
przyszedł ktoś do klasy;
Rozpoznałaś,
że to ON!
W tym miejscu nastąpiła dość mizerna
solówka na gitarze elektrycznej, po czym rząd chłopaków obok mnie, wykonując
dziwne ruchy a’la Czerwony Kapturek po LSD, zawył zgodnym chórem:
Ciągle
mi liczenia brak (wciąąąąąąąąż mi go brak)!
Ciągle
czuję matmy smak (wciąąąąąż matmy smak),
A
gdy widzę tę ekierkę w twojej ręce,
Z
każdym dniem chcę liczyć coraz więcej!
Boże… Dlaczego zawsze mnie to spotyka?!
Powoli wycofywałem się, próbując ukryć
się za jedną z lamp, jednak widząc mordercze spojrzenie Arkadiusza, z
cierpiętniczą miną dołączyłem do gwiazd następnej edycji You Can Dance.
Zgasły
światła, zabrzmiał dzwonek,
Przy
tablicy stoję sam,
W
moich myślach, w mojej głowie,
Funkcje
kwadratowe mam!
Kiedy
łudzę się nadzieją,
Że
zaliczę w końcu je,
Poniedziałek,
piąta matma,
Ale
na niej nie ma cię!
Próbując zająć czymś myśli, popatrzyłem
na widownię. Większość uczniów mhrokowskiego liceum radośnie rechotała,
wytykając nas palcami i rzucając niezbyt cenzuralne komentarze. Jakieś dziewczę
z drugiej klasy, wyposażone w lustrzankę, szalało z aparatem, robiąc kilkaset
zdjęć na sekundę. Miałem dziwne wrażenie, że w najbliższym czasie staniemy się
nowymi gwiazdami Internetu i niekoniecznie mi się to podobało. Kilkoro
straceńców na środku tańczyło dość pokraczną wersję pogo lub machało rękami,
podśpiewując niezwykle ambitny refren.
Ciągle
mi liczenia brak (wciąąąąąż mi go brak)!
Ciągle
czuję matmy smak (wciąąąąąż matmy smak)!
A
gdy widzę tę ekierkę w twojej ręce,
Z
każdym dniem chcę liczyć coraz więcej!
Przed oczami mignęła mi szopa
jaskraworóżowych włosów. Kiro przeciskała się między rozentuzjazmowanym tłumem,
nerwowo się rozglądając. W końcu dobrnęła do bocznych drzwi sali gimnastycznej,
którymi kilka minut temu wychodził mój ulubiony nauczyciel z paczką szlugów. Uchyliła
je minimalnie, po raz kolejny niezbyt uważnie się rozejrzała, po czym, myśląc,
że nikt na nią nie patrzy, opuściła pomieszczenie.
Zmarszczyłem brwi i maksymalnie się
wyprostowałem, próbując wyjrzeć przez zasłonięte czarnym materiałem okno. Dużo
nie zobaczyłem, jednak gdy Jędruś kilkakrotnie kłaniał się, żegnany owacjami
oraz wołaniem o bis, gdzieś na zewnątrz błysnęło dziwne, fioletowe światło.
Szeroki uśmiech, który, jak zawsze, widniał na jego twarzy, momentalnie
zniknął. Chłopak zachwiał się niebezpiecznie na schodku prowadzącym do zejścia
z prowizorycznej sceny, dlatego złapałem go za łokieć i szczerząc się jak Bill
Wharton w „Zielonej Mili”, sprowadziłem go na dół, udając, że to część
przedstawienia. Widok obłędu w jego oczach wcale mnie nie uspokoił.
- Co się stało? – zapytałem, na wszelki
wypadek opierając go o ścianę. Mimo, że do wątłych nie należałem, wolałem nie
sprawdzać, czy jestem w stanie utrzymać mdlejącego, dwumetrowego pływaka. – Źle
się czujesz? Prochy przestały działać?
- K…Kiro… - wydusił, błądząc wzrokiem po
sali. Na czole pojawiły się krople potu, wąskimi strużkami spływając po twarzy.
– J…ja… Muszę znaleźć Kiro… O…ona…
- Przed chwilą wychodziła… Stój, gdzie
leziesz?! – wrzasnąłem, kiedy rzucił się w stronę drzwi wejściowej. W ostatniej
chwili chwyciłem go za ramię i szarpnąłem we właściwym kierunku. – Tamtędy
wyszła, ale może najpierw… - urwałem. Brunet był już w połowie drogi do drzwi.
Westchnąłem głośno i zacząłem przedzierać się przez spoconą masę ludzką. –
Przepraszam… Przepraszam… Przepraszam… Naprawdę przepraszam… Przep… - zacząłem,
nadeptując komuś na stopę, gdy jednak zorientowałem się, że to Pogo, zmieniłem
zdanie. – Nie, ciebie nie, ciebie nie lubię. Przepraszam…
Dobrnąłem do wyjścia, za którym ponad
minutę temu zniknął Jędrzej. Chłodne powietrze uderzyło mnie w twarz,
doprowadzając (wreszcie!) do włączenia mózgu. Nie miałem zielonego pojęcia, co
mogło oznaczać fioletowe światło, ale sądząc po reakcji Piaściaka, nie było to
nic dobrego. Jakby tego było mało, musiało mieć coś wspólnego z Karoliną, która
w myśl zasady „Ja nie szukam kłopotów, to one zwykle znajdują mnie” pakowała
się we wszystko, byle tylko było groźne i niosło ryzyko poważnych konsekwencji.
Obraz całej sytuacji pozwalał mi sądzić, że za rogiem, skąd w nikłym świetle
latarni wyłaniał się cień Jędrusia, czeka na mnie szaleniec z widłami w ręku.
Za rogiem szaleńca nie było, ale mina
chłopaka przeraziła mnie chyba bardziej.
- Co jest?
Odpowiedział mi cichy, ochrypły jęk.
Podążyłem wzrokiem do miejsca, w które uparcie wpatrywał się brunet i zamarłem.
Zamrugałem szybko powiekami, nie wierząc w obraz, jaki ujrzałem.
Usłyszałem przeraźliwy krzyk. Dopiero po
chwili uzmysłowiłem sobie, że wydobywa się on z moich ust.
* Pozdrawiam serdecznie Potterheads :3
** Błagam, nie posądzajcie mnie o
autorstwo. Kartkę z tekstem tej wybitnej pieśni znalazłam w zeszłym roku w
jednym z atlasów geograficznych w szkole. Autor nieznany, ale prawdopodobnie
kręci się gdzieś po mazowieckim.
Ekhm... więc wyszło że jestem pierwsza? Osz...denerwuje się. Wiec tak. Lucuś i jego inteligencja tak mnie powala że zrzuciłam gitarę. Dziękując Bogu że schowałam ją uprzednio do grubego futerału zagłębiając się dalej w twoją twórczość odgadnąłem że Biedny Gerard(?) z rodu...Borgo-coś-tam-coś-tam(Fuck. nie pamiętam)łatwo w życiu nie miał i po minucie ciszy w której łączyałam się razem z nim w bólu wybuchnęłam szaleńczym śmiechem. Jak Marianna nie mogła go zaakceptować!? Szlachcica?! O blond włosach kręconych na wałkach?!(Chciałabym to zobaczyć...hihi). Toż to normalnie w świecie niewychowana kobieta. Aż mi się smutno zrobiło. Oczywiście ale to oczywiście najbardziej ciekawią mnie wizje jakie miał Lucuś. Na temat Kiro. Żyje wśród zboczeńców..?xD Co do piosenki to po prostu ja nie wiem kto mógł coś takiego wymyślić ale jakbym takowego spotkała to chyba bym sobie z nim sesje zdjęciową strzeliła a później pod ową sesją wypisując tekst piosenki oznajmiłabym iż to on właśnie ON(Ten którego tule z czułością i złośliwością w oczach) napisał to boskie arcydzieło przez które uderzyłam głową w stół gdyż moje krzesło niebezpiecznie odjechała pod wpływem wibracji wywołanych moim morderczym rechotem. Noż ja kocham tego bloga no! A co do tekstu z HP od razu rozpoznałam sławetny tekst Hermiony "To że twoja wrażliwość uczuciowa mieści się w łyżeczce od herbaty nie oznacza że cały świat jest tak upośledzony". (Kocham Hermone całym moim zgniłym serduszkiem xD)Ale oburzyłam się z powodu nazwania "Death Nota" "chińską bajką". Nie wiem czy zamierzone ale zraniłaś moje serce Otaku...:( Ale wybaczę ci to gdyż w końcu ujawniłaś swój rozdział na który NIECIERPLIWIE wyczekiwałam. Litania jak sto pięćdziesiąt więc kończę tę nierówna walkę! Weny życzę!
OdpowiedzUsuńGomili.Giza
[asp-magical-music]
Na początek: nazwanie Death Note chińską bajką jest calowym zamysłem artystycznym, albowiem to Lucyfer tak myśli, a nie ja. Lucyfer mimo wszystko mną nie jest. Więc niechaj Twe serce Otaku nie płacze, albowiem osobiście kocham Death Note i anime ogółem (ze wskazaniem na "Bleacha" - Abarai Renji będzie moim mężem!). No. To jak wyjaśniłam najważniejszą kwestię, mogę przejść dalej.
UsuńBogorya, niewiasto, Bogorya. Całkiem ciekawa historia tego herbu, brzmi dość kretyńsko, a jednocześnie intrygująco, poczytaj sobie o nim na wikipedii, jak Ci się będzie nudziło. No cóż, Marianna jest jednak tylko zwykłą chłopką, nie potrafiła docenić Gerarda...
Na temat wizji Lucusia powiem Ci jedno: CAŁE ŻYCIE Z EROTOMANAMI.
Bóg zapłać i nawzajem! Pozdrawiam
Na początek chciałam powiedzieć (bądź napisać), że ten rozdział czytało mi się wyjątkowo trudno, bo jakąś godzinę i bynajmniej nie chodzi o umiejętność szybkiego czytania, bo co chwile ku mojej irytacji, coś mi przeszkadzało: kot chce mnie życia pozbawić gryząc kabel od laptopa, przyjaciółka wymyśliła sobie, że ze mną pogada, siostra serwuje mi kazanie, że mam być przyciszyć muzykę itepe.
OdpowiedzUsuńA więc po tych trudach zabrałam się do czytania.
I czy ja wspominałam, że cię kocham?
W tym momencie chciałam zacytować ulubione fragmenty, ale stwierdziłam, że jest ich za dużo.
Tak, Lucuś fantazjuje o Kiro (hehehehe)Będą cudowną parą, czuję to.
Ja chcę do twojej szkoły, skoro ty TAKIE skarby znajdujesz w atlasach. Serio, zabierz mnie tam. Nie masz pojęcia jak rechotałam, gdy czytałam moment w którym Kiro tuli się do koszulki Keefa. Aż siostra z chłopakiem przyszli zobaczyć co się dzieje. Robi się nieco mhrocznie z tym samobójstwem "młodego szlachcica", kłótnią Piaściaków i tym tym wszystkim. I widzę, że już tu szablon i inne syfy ogarnęłaś.
Tak btw, 156 cm? Witaj siostro. Jestem młodsza o jakieś 2 lata, a mam 153 cm. Wiem jaki to ból.
No cóż, nie pozostaje mi nic innego jak życzyć weny i czasu na pisanie "rzemyka".
P.S. Dajże. Mi. Szalik. W. Barwach. Slytherinu. Proszę.
Oj nie. Uwierz mi, że nie chcesz do tej szkoły. To, że komuś akurat zebrało się na wyznawanie miłości do matmy to nic nie znaczy, serio. A wbrew pozorom wszędzie znajdzie się jakiś grafoman, który usiłuje zostać wieszczem narodowym. c:
UsuńMrocznie to się dopiero zacznie robić. I to już w piątce. Ale nie spojleruję, na wszelki wypadek.
Ogarnięciem bym tego nie nazwała. Za chiny nie rozumiem htmla, a co za tym idzie - działania blogspota, noale cóż. Skoro Onet ma focha, muszę się uczyć wszystkiego od nowa.
153? Awww! W takim razie nie jestem jedyna! Chociaż teoretycznie masz szansę jeszcze urosnąć. Niewielkie, bo niewielkie, ale zawsze.
A niscy ludzie są świetni i tej wersji się trzymajmy.
Dziękuję serdecznie i równie serdecznie pozdrawiam!
PS: Poproś babcię, żeby Ci wydziergała na drutach. Mówię serio. Mojej koleżance zrobiła, więc...
Ty i Twoje 156cm piszecie niesamowicie tak, że ja i moje 156cm chowamy się pod ziemią ;P Chwilami normalnie zanosiłam się śmiechem (no prawie, pierwsza w nocy, lepiej nie budzić matki), ale babcia Zofia to znajome mi klimaty ;D Będę zaglądać i się zaczytywać z miłą chęcią ;D
OdpowiedzUsuńNie no, padam przed obliczem Twojej zajebistości, droga autorko. Tak się śmiałam do monitora, że jak matka weszła do pokoju sprawdzić czy wszystko w porządku, to wyszła po 3 sekundach mówiąc coś w stylu "Jezu, dziecko, ty jakaś inna jesteś" xD No trudno. Logika i styl życia Lucyfera mnie powalają. W ogóle cały Lucyfer to porządny gość jest. I w sumie trochę mamy ze sobą wspólnego; ja też ciągle gleby zaliczam. Na przykład idę sobie ciemną nocą do kuchni po coś do picia, a tu nagle jakaś piszcząca, jeżdżąca i baaardzo wkurwiająca zabawka mojego brata znajduje się pod mą nagą stopą i hyc o podłogę, kuźwa.
OdpowiedzUsuńTakie życie skończonej ciamajdy.
I jeszcze Jędrusia lubię. Bardzobardzo. Tu też w sumie znajdę jakieś podobieństwo. Ja też ciągle nawijam w nieludzkim tempie. Często ktoś mówi że to wkurzające, ale co tam xD
I cały ten Mhrokuw kojarzy mi się z takim filmem. "Kołysanka" czy jakoś tak. Może oglądałaś? W każdym razie - dobre skojarzenie *_*
Ej, a ta piosenka to jakiś majstersztyk, kurde xD
No i nie wiem co jeszcze napisać, żeby jakoś ładnie zilustrować moje odczucia wobec całej tej historii. Kocham, kocham, kocham! Zium do polecanych, i jeśli informujesz, to informuj o nowych na moim blogu (and-fuck-you.blogspot.com). A jeśli nie informujesz, to trudno, będę tu zaglądać codziennie xD
Eee tam, od razu ciamajdy. To po prostu złośliwość rzeczy martwych jest. Zdecydowanie. Też tak mam xd Więc, oficjalnie trzymajmy się wersji, że to podłoga atakuje nas, a nie my ją, o!
UsuńMówienie w nieludzkim tempie nie jest wkurzające. Jest całkowicie normalne. A już zwłaszcza u Jędrusia, który ma prawie dwa metry wzrostu. Mając dwa metry wzrostu trzeba mówić szybko, bo zanim słowa dolecą do uszu słuchacza, znajdujących się o wiele niżej, Jędruś mógłby zapomnieć, co chce powiedzieć.
Oglądałam! Uwielbiam tam rolę Więckiewicza, jest fenomenalny! I Mhrokuw Ci przypomina tamtą wiochę? Hm. W sumie to nie miałam tego na celu, ale... skojarzenie nie jest złe. Klimat niby podobny...
Ooo. A ja Cię kiedyś czytałam. Znaczy na pewno zaczęłam, a potem był rok szkolny i chwilowo przestałam. Muszę nadrobić.
Informuję. Ale informuję przez gadu tylko, bo tak mi wygodniej i szybciej. Więc jak chcesz, to zostaw numer w zakładce Zdemineralizowani.
Pozdrawiam :3
Jeśli chcesz zapoznać się z prologiem mojego nowego (POWAŻNEGO xD) opowiadania, zapraszam na suicide-in-nowhere.blogspot.com :D
OdpowiedzUsuń(Wysyłam to każdemu kto czyta, czytał, lub wydaje mi się że czyta mojego pierwszego bloga, sorki jak to Ci przeszkadza ;))
+ wchodzę tu codziennie i patrzę czy jest nowy rozdział xD Kurwa, to już uzależnienie o.o
Gerard Bogorya całkiem spoko, zwłaszcza z mózgiem na kapuście xd
OdpowiedzUsuńA tak bardziej serio to Lucyfer mi przypomina moją przyjaciółkę, też tak twórczo odkurzaczem pająki zabija (arachnofobia poziom ekspert) :D
W sumie, naprawdę dużo rzeczy kojarzy mi się z moimi przyjaciółmi. Nie ma co się rozpisywać, masz po prostu świetne poczucie humoru i talent, lekko się czyta - ogromny plus leci ode mnie za to opowiadanie :D
Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział i życzę weny! :)
PS. Czytam od początku istnienia (Rose też czytałam), ale z komentowaniem ciężej. Jak znalazłam moje stare komentarze na innych blogach to faceplam sam się strzelił, więc boję się pomyśleć jak zareaguje jak np. ten komentarz przeczytam w przyszłości xd
A tak przy okazji - witam w klubie ludzi niskopiennych, też mam 156 cm wzrostu :D
1 rozdział :) http://lets-go-to-bed.blogspot.com
OdpowiedzUsuńGerard - zawsze spoko ! Och, kaśko, padam przed Twoim geniuszem ! ^^ Lucuś :3
OdpowiedzUsuń"Sam wyglądasz jak zasuszona śliwka! Keef jest bogiem!" - rozwalił mnie ten tekst :>
Oh, Lucyfer... śmiesznie się składa, bo kiedyś miałam ambicje by nazwać syna, jeśli kiedyś będę go miała, Lucyfer, albo Adolf, ale mniejsza. Bardzo podoba mi się twoje opowiadanie, ogółem lubie fantazę, więc pomysł z polskimi czarownicami, bardzo mi się podoba. XD karolinka i kendrus pewnie są w jakiś sposób z wiedzmami związani, lucuś też.
OdpowiedzUsuń"Lucuś jest miłością mojego życia" Kofi jest niesamowitą, kocham dziewczyne. Przemyślenia lucyfera są boskie, podoba mi się narracja. Oprucz natalci, państwa Aniołów, większości jego szkoły i wszystkich tych dresów, to lubie wszystkich, chociaż Jendrzej jest wkurzajacy.
nie wiem gdzie mogę napisać więc skrobnę tutaj :P bardzo dziękuję za obserwację mojego bloga Dust n Bones :D
OdpowiedzUsuńkaśko. żyje <3
OdpowiedzUsuńwidać u ciebie tą zdecydowaną miłość do pottera i częste wstawki które piszesz (ta o szatach ronalda i walce z listami dursleya) sprawiaja ze caly tekst jeszcze bardziej mi sie podoba. masz takie genialne pomysly, ze czasem sie zastanawiam co bierzesz kiedy piszesz :D
OdpowiedzUsuńpozdro!
Jak ja mam iść się teraz zagłębiać w renesansowe smęty o Urszulce, skoro właśnie przede mną jeszcze jeden rozdział arcydzieła współczesnej literatury?
OdpowiedzUsuńUchachałam się jak nigdy, czuję po prostu tę kompatybilność umysłową z Luckiem :D
Nie masz cię, Orszulo moja!
UsuńDasz radę, Lucyfer nie ucieknie, a jak zajrzysz tu po weekendzie majowym, to może znajdziesz jeszcze szusty i przeczytasz wszystko rykoszetem C: Nazywanie tego arcydziełem literatury współczesnej to przesada, ale dziękuję, nawet nie wiesz, jak mi miło, kiedy czytam takie słowa! Dziękuję, pozdrawiam i trzymam kciuki za naukę!