Pierfszy


To miejsce, gdzie twój umysł może uciec,
wszystkie codzienne problemy są tutaj odległe.
To jest moment bez historii.
Witaj w krainie tajemnic”

Plain White T’s, „Welcome to mystery”

Naprawdę cieszyłem się z wakacji.
            Nie, żebym miał coś do szkoły; unoszącego się tam zapachu potu, niezmienianych od kilku dni skarpetek, wszelakich perfum, antyperspirantów; tłoku w szatni, kiedy to nie da się przejść trzech metrów, żeby kogoś nie staranować; złośliwego uśmiechu geograficzki wypowiadającej magiczne słowa „wyciągajcie karteczki”; widoku krwi w męskiej toalecie, gdy niedorobione Emo zamiast po ludzku pociąć się przy umywalce zrobiło to gdzieś w przejściu między kiblami, przez co szczątki ludzkiego DNA zmieszane z wodą i białą substancją, której wolałem nie identyfikować, przyozdabiały wyłożoną kafelkami posadzkę; ale...
            Naprawdę cieszyłem się z wakacji.         
            Po zakończeniu semestru, w najpiękniejszy dzień roku szkolnego, dotarłem do domu. Oczywiście wcześniej niechcący zutylizowałem świadectwo ukończenia gimnazjum. Bynajmniej nie bałem się rodziców - po prostu wolałem nie psuć humoru mamusi, zachwycającej się demonem wcielonym w czteroletnią fankę Hanny Montany.
            Konkretnie Natalią Anioł, moją młodszą siostrą.
            Ogółem odmawiam jakiegokolwiek przyznawania się do Belzebuba w różowych ciuchach, nawet byłem skłonny płacić dychę dziewczynie z domu obok za odprowadzanie tego czegoś do przedszkola. Nie zapominając o cukierkach, na które wydałem miliony, w zamian za milczenie. Chociaż ta forma przekupstwa była zupełnie bezsensu - i tak, kiedy siedziałem w domu spokojnie grając w World of Warcraft, demon wpadał do mojego pokoju śpiewając czołową piosenkę z jakiegoś niezwykle inteligentnego disnejowskiego serialu. Niestety, reszta rodziny uważała to za słodkie i nie widziała zagrożenia, a w końcu głupota jest zaraźliwa, mogłem na tym poważnie ucierpieć.
            Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi, idę się wieszać.
            Oprócz Natalii po domu przy ulicy Rybnej błąkała się Matylda Wiśniowiecka, zwana częściej „panią matka dyrektorką” tutejszej szkoły dla psychicznych, czyli Liceum Plastycznego. Niespełna czterdziestoletnia artystka malarka, specjalizująca się w czymś tam, czego nazwy nikt zapamiętać ani tym bardziej wymówić nie może Ponadto kobieta kochała wszystko, co związane z Pawłem Strykowskim, dlatego też pół mieszkania obwieszone zostało fotografiami (drugie pół zamazane było różowymi kredkami przez Tą – Której – Imienia – Lepiej – Nie – Wymawiać). Jakby tego było mało – dzień w dzień unosiła się kilkanaście centymetrów nad podłogą na niewidzialnej chmurce, poruszając się rytm chopinowskich mazurków.
            Na studiach na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi Matylda zupełnie niechcący wpadła na Michała Anioła, studiującego, jak na nazwisko przystało, malarstwo i grafikę, poszli na imprezę, a dziewięć miesięcy później urodziłem się ja – Lucyfer Anioł. Utrapienie kiedyś pacyfistycznie nastawionego do świata Michała, który w chwilach ojcowskiego kryzysu zamykał się w gabinecie, katując rodzinę Bobem Marleyem, oraz psując kolejne płótna. W wersji optymistycznej – dla niego znacznie przyjemniejsze było psychiczne wyżywanie się na pierworodnym.
            Cichaczem wszedłem do domu, próbując niezauważenie przemknąć do swojego pokoju, zamknąć się tam i w samotności kontemplować wyższość powideł śliwkowych nad dżemem truskawkowym.
            Nijak mi to nie wyszło.
            Od razu na progu odbyłem przysłowiowy stosunek z ptakiem, to jest – wyjebałem orła. Przeleciałem przez długość wąskiego korytarzyka, aż zatrzymałem się przed stopami odzianymi w różowe, puchate skarpetki w jelonki.
            - Cześć, tato.
            - Tak, tak, ja wiem, że trzecie brzmi: czcij ojca swego i matkę swoją, ale nie musisz mi od razu do stóp padać – zawołał w odpowiedzi, odgarniając dredy z czoła. – Postawienie świątyni i kilkudziesięciometrowego pomnika w Świebodzinie wystarczy.
            - Bardzo śmieszne.
            Podniosłem się z dziwnie lśniącej, nieuwalanej farbami, keczupem, musztardą ani lakierem do paznokci posadzki. Odwróciłem się, usiłując dostrzec, co zmusiło mnie do tak gwałtownej gimnastyki, której skutki boleśnie odczuwałem w miejscu, w którym plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Jeżeli znowu mały paszkwil zostawił w przejściu jedną z tysiąca do wyrzygania słodkich Barbie...
            Co tu robią pudła z książkami?!
            - Eee... – zacząłem inteligentnie. – Co to ma być?
            - Pudło.
            - Widzę. Przecież głupi nie jestem.
            - Polemizowałbym – wyminął mnie, po drodze wrzucając do kartonowego pojemnika zestaw pędzli z wiewiórczym włosiem.
            W tym momencie do domu wkroczyło dwóch facetów w typowo roboczych strojach. Z twarzy biło im dosłownie wszystko – z wyjątkiem inteligencji. Za to jakby ktoś chciał znaleźć prymitywność, chamstwo oraz głupotę w najczystszej postaci, trafiłby idealnie.
            - Yyyy... tego... – niższy mężczyzna zacytował klasyka, żebrzącego o pięć złotych pod Biedronką. – Eeeeee... Co... yyy... tera?
            - Tak, tak, kochana. Istne piekło w rodzinie Aniołów! – zachichotała pani matka dyrektorka do telefonu, wyłaniając się z czeluści swojego gabinetu, do którego nikt nie miał wstępu ( Byłem tam raz w życiu, w wieku pięciu lat, czego pożałowałem, kiedy oberwałem w łeb sztalugą plenerową, po czym wylądowałem w szpitalu z zatruciem żołądka, które z nieznanych mi powodów objawił się zaraz po wypiciu szklanki terpentyny). Jak każdego popołudnia rozmawiała ze swoją najlepszą przyjaciółką, menadżerką genialnego zespołu „Mord na herbatnikach”, Gośką Skibińską. Kolejną psychiczną w tymże otoczeniu, aczkolwiek wolę nie zagłębiać się w mentalność jej i jej osiemnastoletniego syna obdarzonego tak zwanym „syndromem zwichniętej rączki”. Dla własnego bezpieczeństwa. – Panowie, teraz zapraszam tam – machnęła ręką w kierunku mojego pokoju, dokąd skierowało się dwóch robotników. – No, no... Gośka, mówię ci, z tą przeprowadzką to dopiero bałagan! A jeszcze Lucuś nic nie wiedział, to miała być taka mała niespodzianka, więc nie mógł nam w tym pomóc... No... no...
            Zaraz, zaraz.
            Mój pokój?
            PRZEPROWADZKA?!
            Popędziłem do swojego królestwa, przewracając po drodze stojak, z którego wysypało się kilkanaście różnokolorowych parasolek, malowniczo tocząc się w dół korytarza. W tym samym momencie dwóch alternatywnie inteligentnych mężczyzn wyszło ode mnie, dźwigając mosiężne biurko wypakowane nikomu niepotrzebnymi papierami. Oczywiście nie mieli jak patrzeć pod nogi, co zakończyło się typowo filmową sceną.
            Stałem i spokojnie patrzyłem, jak biurko radośnie leci w górę, ze szczęścia rzucając kartkami, po czym opada na podłogę, łamiąc kilka desek
            - ANIOŁ! – rozdarła się matka, po kilku minutach stania z dość głupawą miną wymalowaną na twarzy i poruszania bezgłośnie ustami.
            Ups.
            - Ja nic nie zrobiłem!
            - WSZYSTKO WIDZIAŁAM! JESTEŚ...
            - To nie ja! – zawołałem zdesperowany widząc, jak rodzicielka sięga po parasolkę. Parasolkę obdarzoną wyjątkowo twardą rączką zakończoną kawałkiem metalu. Jezus, Maria, wszyscy święci i babcia Mariola! Przemoc w rodzinie, istna patologia, nic tylko wysłać pustego SMSa o treści: „POMAGAM” pod darmowy numer 7245 za 2, 49 z VAT. – To przyszedł taki krasnoludek i...
            - ANIOŁ!
* * *

            - Nie możecie mi tego zrobić! – próbowałem dramatyzować, kiedy już wszystkie rzeczy w domu zostały elegancko zapakowane w kartonowe pudła i poupychane w wielkiej ciężarówce, a mi udało się, z trudem, bo z trudem, ale jednak uchronić ukochanego misia Wentwortha przed defenestracją.
            - Bo? – zapytał ojciec, patrząc na mnie z politowaniem.
            - Zostawię tu wszystko! Całe moje dotychczasowe życie! Jestestwo! Duszę tu zostawię!
            - Czyli będziesz bezdusznym Lucyferem. W zasadzie nic nowego.
            - Wiesz, jak ta nagła zmiana otoczenia wpłynie na mą biedną, już i tak poszkodowaną przez małego potwora psychikę?!
            - No ja mam nadzieję, że gorzej już być nie może! – zawołał, wyraźnie przerażony. Po chwili westchnął, pokręcił głową, wypuścił powietrze z głośnym świstem. – Dobra. Podaj mi jeden sensowny powód, dlaczego nie mielibyśmy opuszczać tej wsi. Jeden sensowny powód.
            Taak.
            Tu rozpoczynały się małe komplikacje.
            - Eeeeeee... no... Szkoła? – strzeliłem w pierwsze, co przyszło mi na myśl. Swoją drogą chory pomysł, żeby w wakacje myśleć o krwiopijczej instytucji, ale lepsze to, niż nic.
            Prychnął.
            - Nie oszukujmy się. Ty jej nie kochasz, ona nie kocha ciebie. I nie będziecie za sobą tęsknić, a już na pewno, jeśli chodzi o twojego ukochanego fizyka...
            Zgrzytnąłem zębami, ciskając w rodziciela piorunami z oczu.
            Albert Majchrowicz. Spedalony pedofil, dyrektor świetnego gimnazjum, do którego miałem nieszczęście uczęszczać. Facet chodzący w obcisłych, żółtych swetrach z moheru, za krótkich, oliwkowozielonych spodniach od garnituru, spod których wystawały dwie różne, ręcznie robione skarpetki. Chwilami na lekcjach urywał w połowie zdania dotyczącego pasjonujących zasad dynamiki Newtona czy innej energii potencjalnej, wgapiając się w dekolt dziewczyny, która z braku wyboru, musiała siedzieć w pierwszej ławce, po czym musiał wielokrotnie chrząkać i ocierać strużki śliny z ust. Dodatkowo uwziął się na mnie, ale mniejsza. Na samo jego wspomnienie przechodził mnie dreszcz obrzydzenia.
            - No właśnie. Wsiadaj.
            - A... ale...
            - Lucyfer, jeszcze pół minuty, a będę mógł z czystym sumieniem będę mógł powiedzieć, że pałka się przegła, a wtedy...
            - Dobra, dobra.
            Z niechęcią wsiadłem do samochodu, odsuwając się jak najdalej mogłem od Natalii, radośnie szczebioczącej do swojego ukochanego misia o wdzięcznym imieniu inspirowanym postacią kultową, jaką jest Emo Martynka, które brzmi Dżonasek.
            Już po chwili dom, podjazd, ulica i całe miasto zniknęło w oddali.
* * *
            Kiedy zostawiliśmy daleko w tyle ojczyste, mazurskie jeziora, w dwie godziny udało nam się przebić przez zakorkowaną stolycę, gdzie spotkało nas dodatkowe utrudnienie w postaci Natalii, płaczącej, że ona „ciedomajktonalta!”, zacząłem się zastanawiać, gdzie ci ludzie mnie wywożą (co do tego, że był to akt wielce krzywdzący, niesprawiedliwy oraz niezgodny z prawem wątpliwości nie miał). Po dłuższym zastanowieniu odrzuciłem możliwość zamieszkania w lepiance w jakimś mazowieckim lesie. Ani mama, ani mały potwór nie wytrzymałyby braku zasięgu i ciepłej wody.
            Kiedy jechaliśmy przez Radom, postanowiłem zaatakować.
            - Padreee... – zacząłem konspiracyjnym szeptem. Akurat mijaliśmy kolejną restaurację McDonald’s, więc wolałem nie ryzykować wyrwania ze snu różowego monstrum.
            - Czego? – odburknął ojciec, poprawiając zsuwające się z nosa okulary.
            - Tak właściwie to dokąd mnie wywozicie?
            - Do Mhrokowa, kochanie – odparła uszczęśliwiona mama.
            - CO?! – nie udało mi się powstrzymać krzyku, przez co Natalia drgnęła i powoli rozpluszczyła niebieskie ślepia.
            Szlag.
            - Maćdonialt! – wydarła się, o mało co nie wyrywając się z kaftana bezpiecz... Ekhem, z fotelika. – Ja ciem do Maćdonialta, jedźmy do Maćdonialta!
            Wyłapałem mściwe spojrzenie rodziciela w lusterku. Nawet to nie przeszkodziło mi w cichym, żałosnym jęku.
            Mhrokuw.  
            Niepoprawna ortograficznie wieś znajdująca się na granicy województwa świętokrzyskiego i Małopolski. Wieś przyprawiająca mnie o dreszcze – mniejsza o to, że byłem tam tylko raz w życiu, w wieku pięciu lat.
            Odruchowo się wzdrygnąłem.
            Mhrokuw nie budził we mnie najmilszych skojarzeń. Prawdopodobnie wiele wspólnego miał z tym mój dziadek, Jeremi Wiśniowiecki, urodzony w Warszawie pierwszego września 1939 roku oraz jego nienawiści do wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z zachodnimi oraz wschodnimi sąsiadami Polski (dostawał ataku apopleksji patrząc siatkówkę mężczyzn z Asseco Resovii Rzeszów i grającego tam Gyorgy’ego Grozera, każdego roku też z lubością oglądał rekonstrukcję bitwy pod Grunwaldem), który od kiedy pamiętam próbował zarazić mnie jedynym słusznym życiowym mottem, brzmiącym nie inaczej jak „Szwabów trza lać”. Niechęć  wzmagało także mgliste wspomnienie bandy dresów kręcących się po wsi (od jedenastu lat usiłowałem odpędzić od siebie przekonanie, że bali się oni mojej babci, kobiety mierzącej całe 160 cm, obdarzonej nad wyraz łagodnym, poetyckim wręcz usposobieniem), a także rodzeństwo – ciapowaty chłopczyk i wyjątkowo wredna dziewczynka, z którymi pobiłem się na plastikowe łopatki w piaskownicy.
            Do Mhrokowa nigdy więcej nie przyjechałem, szczerze mówiąc miałem zamiar podtrzymywać tę zacną tradycję. Jak widać z dość mizernym skutkiem.
            - To znaczy, że będziemy mieszkali z dziadkami? – upewniłem się. W głębi duszy miałem nadzieję usłyszeć odpowiedzieć przeczącą. W tym momencie towarzyszyły mi ostatnie powiewy optymizmu.
            - Tak, Lucusiu.
            Mój optymizm przeleciał z hukiem i dzikim świstem nad Azją, rozbijając się w Fukuszimie.
* * *
Żeby dostać się do krainy czarów trzeba zwalić się na łeb, na szyję do króliczej nory, zamknąć się w szafie albo rozbić o mur na dworcu PKP.
            Wjazd do Mhrokowa wejścia do krainy czarów nijak nie przypominał.
            Prawdopodobnie dlatego, że wjazdu do Mhrokowa nie było.
            - Tato… - jęknąłem patrząc, jak Michał Anioł szamocze się z mapą. – Zgubiliśmy się, prawda?
            - Co? – zapytał niezbyt przytomnie, znajdując w końcu południe Polski. – Zgubiliśmy?! – ocknął się. – Nigdy w życiu. Synu pierworodny i marnotrawny zarazem! Naprawdę myślisz, że ja, JA, byłbym w stanie się zgubić.
            - Szczerze, czy taktowanie?
            - Nie zgubiliśmy się – powtórzył z uporem. – To tylko chwilowe zatracenie zmysłu orientacji w terenie.
            Przewróciłem oczami, waląc głową w szybę. Chwilami naprawdę miałem nadzieję, że jestem adoptowany, a te wszystkie geny nie są dziedziczne.
            Usłyszałem głuchy warkot ledwo działającego silnika. Z pobliskich krzaków wyskoczyła pędząca z zawrotną prędkością motorynka.
            - Lucyfer, idź zapytaj o drogę – zarządziła mama, w skupieniu malując paznokcie na czerwono.
            - Dlaczego ja?! – oburzyłem się.
            - Bo tak – rzeczywiście, był to niepodważalny argument. Ciężko wzdychając wygrzebałem się z samochodu.
            Właściciel motorynki, z niezwykle inteligentną miną, patrzył na przebitą oponę.
            - Przepraszam! – zawołałem podchodząc do niego.
            W tym momencie się wyprostował.
            Nagle mój metr dziewięćdziesiąt wzrostu zrobił się bardzo, BARDZO mały, a kupa mięśni znajdujących się w zasięgu wzroku dopełniła dzieła zniszczenia – poczułem się całkowicie wgnieciony w ziemię, mimo że odziany w markowy, trzypaskowy dres chłopak jeszcze nic mi nie zrobił.
            Jeszcze.
            - Tak? – ryknął osobnik.
            - Ee… - zacząłem, zniżając się do poziomu jego inteligencji. – Tego… nie wiesz może, jak dojechać do Mhrokowa?
            - A po, urwał, ci to? – huknął. Małe, brązowe, świńskie oczka wwiercały się we mnie prowokująco.
            - Noo… przeprowadzam się tam, ojciec się zgubił, Polska wielka wieś i… no z dziadkami będę mieszkał, Wiśniowieccy, znasz ich może? – bredziłem bez sensu dalej. Jak brnąć, to do końca.
            Panieńskie nazwisko rodzicielki wpłynęło na niego dość dziwnie – zamarł, zapomniał o oddychaniu, a na twarzy neandertalczyka wymalowało się przerażenie.
            - W… Wiśniowieccy? P… p… pani Zzofia? – wydukał. Wskoczył na siodełko, pojazd niebezpiecznie się zachwiał. Blondyn, ignorując przebitą oponę, z dzikim piskiem odjechał w siną dal.
            Chwilę patrzyłem na tumany kurzu, jakie zostały po mieszkańcu Mhrokowa, który najwyraźniej bał się mojej babci.
            No cóż.
            Nie bardzo wiedziałem, o co tu chodzi, skoro jednak nazwisko Wiśniowiecki wywoływało reakcję podobną do tej na przełomie szesnastego i siedemnastego wieku…
            Jak najbardziej mi to odpowiadało.
            Skierowałem się w stronę drzew, zza których wyskoczył miejscowy dresiarz. Tak, jak przypuszczałem, pomiędzy nimi znajdowała się maksymalnie dziurawa droga. Kilka metrów ode mnie stała tabliczka z napisem „Mhrokuw”. Pod nią ktoś przyczepił deskę pomazaną koślawymi literami układającymi się w słowa „ŁELKAM IN HEL hły hły hły”.    
            CO JA TU ROBIĘ?!
* * *
Na podjeździe domu przy ulicy Skrzetuskiego w Mhrokowie czekał na nas mały komitet powitalny składający się z dziadków Wiśniowieckich oraz zmutowanego ze żbikiem kota o dźwięcznym imieniu Korybut.
- Moje dzieci kochane! – zawołała tradycyjnie babcia. Spoglądała na nas z dość złowrogim błyskiem w niebieskim oku. – Co tak długo?!
- Daj im żyć – zaprotestował dziadek, klepiąc ojca po plecach. Sądząc po odgłosach wydobywających się z ust rodziciela, próbował go zmusić do wyplucia płuc. Z całkiem niezłym skutkiem.
- Nie odzywaj się, stary – Zofia Książek-Wiśniowiecka, uosobienie łagodności, z całego serca walnęła swojego siedemdziesięcioletniego męża w siwy łeb. – Natalcia!
- Babi Zosia! – zawył belzebub, rzucając się w ramiona staruszki.
I pomyśleć, że to za mną latał ksiądz uzbrojony w wiadro wody święconej, biblię i krzyżyk.
Popatrzyłem na moje nowe miejsce zamieszkania. Dwupiętrowy, pomalowany na obrzydliwie niebieski kolor dom wyglądał jak chatka na kurzej łapce. Choć kurzej łapki akurat mu brakowało.
Budynek zwężał się ku górze – wrażenie to potęgowały dwa długie, przeraźliwie wąskie okna umieszczone w jednym z pomieszczeń na poddaszu. Kilka dachówek zwisało smętnie znad rynny, z koślawego komina wylatywały kłęby jasnego dymu. Zacząłem odświeżać w pamięci obraz zawalonych różnymi gratami pomieszczeń, w tym kuchni w połowie zastawionej piecem kaflowym, nad którymi wisiały pęczki w połowie ususzonych grzybów.
Nie chcę umierać.
- Lucyfer, wyprostuj się, jak ty wyglądasz – wzruszyłem się, słysząc Jeremiego. W jego przedziwnym słowniku oznaczało to, że się za mną bardzo tęsknił. – Jak byśmy Grunwald wygrali, gdyby rycerze Jagiełły chodzili tak zgarbieni!
Przewaliłem teatralnie oczami, pozwalając wyściskać się i wycałować za kilka najbliższych lat na zapas.
- Na pewno jesteście zmęczeni, chodźcie coś zjeść! – babcia machnęła ręką w kierunku drzwi wejściowych.
Spojrzałem niepewnie na rozpadający się ganek. Skrzypiące złowieszczo, obłażące z farby drzwi ledwo zwisały na rdzewiejących zawiasach.
- No przecie nic się nie rozwali – żachnęła się, widząc mój wzrok. Wzruszyłem tylko ramionami, uśmiechając się zniewalająco.
            - Dobrze, dobrze… ale możemy włazić wszędzie, prawda? – upewniłem się, wyobrażając sobie zdjęcia, którymi mógłbym w razie potrzeby szantażować rodzicielkę.
            - Z wyjątkiem strychu owszem – dziarskim krokiem wyminęła mnie, po drodze wciskając w rękę diabelsko ciężkie pudło wypełnione czymś, co grzechotało jak szkło. – Zanieś to do kuchni.
            - Nie jestem pewien, czy to dobry… - równie dobrze mogłem rozmawiać z powietrzem. Rodzina zostawiła mnie niebezpiecznie balansującego na krawężniku z zestawem wielopokoleniowych kryształów w rękach. Oczywiście pudło w końcu mnie przeważyło, spadłem na trawę, a zabytki rodu Aniołów wyleciały w powietrze.
            No cóż. Ostatnio któryś rodzic narzekał na brak odpowiednich materiałów do wykonania mozaiki.
            Jęknąłem, patrząc na szczątki szkła zdobiące trawnik. Tydzień to będę teraz zbierał.
            Kontemplowanie własnego nieszczęścia przerwał mi dziki chichot dobiegający gdzieś z okolic drzewa.
            - Ee… jest tam kto? – zapytałem niepewnie. Odpowiedziała mi znacząca cisza.
            To miejsce zdecydowanie mi się nie podoba.
            * * *
- Wychodzę! – oznajmiłem, zatrzaskując za sobą drzwi. Odgarnąłem włosy z czoła, wbiłem ręce do kieszeni i już miałem opuścić podwórko, kiedy usłyszałem za sobą przerażający krzyk.
            - LUUUUUUUUUUCUŚ!!! – zawył mały potwór, wypadając z domu. Złapałem za szelki różowych szelek, ratując spod kół składaka.
            - Uważaj na swojego, urwał, bachora! – ryknął kulturalnie łysy dżentelmen w odprasowanym dresie.
            Mruknąłem pod nosem kilka niezbyt cenzuralnych słów.
            - Co lobiiiis? – Natalii najwyraźniej wizja zginięcia nie przeszkadzała.
            - Idę do sklepu.
            - A mogę iść s toboom?
            - Nie.
            - Dlaceeego?! – oburzyła się.
            Boże, za co?!
            - Bo jesteś potrzebna tacie i dziadkowi w ogródku – wymyśliłem na poczekaniu, popychając ją delikatnie w kierunku kawałka trawy, na którym architekt z magistrem usiłowali skręcić meble ogrodowe.
            Ciekawy widok.
            - Nie, LUCUSIU – obwieścił ojciec z wrednym uśmiechem malującym się na twarzy. – Natalcia, twoja UKOCHANA młodsza siostrzyczka, na razie nam się nie przyda, więc zabierz ją z sobą do sklepu.
            Posłałem mściwe spojrzenie rodzicielowi. Próbował zrewanżować się za sytuację w samochodzie, jak zwykle. Czasami zastanawiałem się, który z nas ma szesnaście lat.
            Warknąłem cicho.
            - Chodź, idziemy – burknąłem w kierunku siostry, wychodząc na rozpadający się chodnik.
            Sklep spożywczy, w którym miałem znaleźć niezbędne rzeczy (czyli zaopatrzenie jak na wojnę), znajdował się tuż przy czymś w rodzaju rynku – dużym placu, otoczonym kusymi sadzonkami klonów, na którego środku stał wielki, wyjątkowo obrzydliwy pomnik.
            Mecenasem sztuki nie byłem i nie miałem zamiaru być, ale wychowywanie się z dwojgiem wybitnych plastyków, którzy przy każdej kłótni, a trochę ich było, wytykali sobie szczegółowe błędy w kolejnych wybitnych dziełach sztuki, dlatego też złoty podział, dadaizm, epidiaskop oraz inne niezbędne do życia i szczęścia rzeczy nie były mi obce.
            Pomnik przedstawiał palenie na stosie. Najzwyklejszy w świecie wyrok na czarownicach. Trzy kobiety przywiązane do pnia drzewa, stojące do połowy w płomieniach, nieopodal gruby ksiądz z krzyżem, biblią i wyjątkowo głupawym wyrazem twarzy. Na cokole widniała złota tabliczka (dziwne, że jeszcze nikt jej nie ukradł) z napisem Na pamiątkę wydarzeń z 1650 roku.
            Spojrzałem na wykrzywioną w smutnym uśmiechu twarz jednej z czarownic. Opadające na czoło loki oraz zmarszczka pomiędzy brwiami wydawały mi się dziwnie znajome.
            Tak, świetnie, jestem tu od dwóch godzin, a już coś zaczęło rzucać mi się na mózg.
            - Zioooooobacz saaaaaaaaam, jak Gumisie skaczą tu i taaaam – wyła Natalia, skacząc dookoła mnie. Skutecznie odpędziła moje myśli od monumentu. – Lucuś, Lucuś, śpiewaj ze mną!
            - Nie.
            - Dlacego? Lucuś…
            - Nie mów do mnie Lucuś – warknąłem. Rozejrzałem się, czy nikt tego nie słyszał, byłem gotów uszkodzić każdego z głupim uśmiechem na twarzy. - Jestem Lucyfer.
- Cemu Lucyfel?
            - Czemu Lucyfer – westchnąłem ciężko. – Matka dała Lucyfer, to Lucyfer jestem!
            - Cemu nie Lucuś, noobie!
            Temu dziecku trzeba stanowczo ograniczyć dostęp do komputera.
            - Lucyfer brzmi bardziej… - zastanowiłem się chwile. – Bardziej mrocznie.
            - Lucuś, ale…
            Przestałem słuchać, co mówiła – moją uwagę przyciągnęła stojąca pod sklepem dziewczyna, która jak gdyby nigdy nic popijała wiśniową kolę, bujała się w rytm sobie tylko znanej muzyki, od czasu do czasu machając jaskraworóżowymi włosami…
            … i bez żadnego skrępowania nas obserwowała.
            W obliczu tego jawnego molestowania (oczami, bo oczami, molestowanie to molestowanie. Choć akurat w tym wypadku zdecydowanie nie powinienem narzekać) zachowałem się jak na prawdziwego mężczyznę przystało – chwyciłem monstrum za rękę, odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w kierunku nowego domu.
            Usilnie starałem się ignorować napastliwość brązowych tęczówek złośliwie wwiercających mi się w plecy, niestety, piskliwy alcik Natalci skutecznie uniemożliwiał zagłębienie się w brudy własnego ego.
            Wdech, wydech, wdech, wydech, uspokój się, nie zwracaj uwagi…
            JEB.                     
            Ocknąłem się na ziemi w stanie lekkiego oszołomienia. Natalia stała obok złośliwie rechocząc, o nieszczęsną latarnię natomiast opierała się wyjątkowo zadowolona z życia dziewczyna spod sklepu.
            - Zamknij się, bachorze – warknąłem w kierunku siostry, podnosząc się z ziemi.
            Oczami wyobraźni już wystawiałem ją na aukcji na Allegro. Oddam dziecko w niekoniecznie dobre ręce. Jestem w stanie dopłacić, reklamacji nie uwzględniam.
            - I niech mi ktoś powie, że faceci nie przeczą teorii Darwina – mruknęło różowowłose dziewczę. Obdarzyło mnie piorunującym uśmiechem o zabarwieniu ero… tfu, ironicznym, po czym wykonując rzut aluminiową puszką do kosza za dwa punkty, odeszła w bliżej nieznanym kierunku.
            - A kto to Dalwin? – wysepleniła najmłodsza latorośl Aniołów.
            Ta umie w jednym zdaniu oddać cały dramatyzm sytuacji.
* * *
        Próbując zapomnieć o porannej porażce, wpadłem na genialny, niezwykle ambitny plan – postanowiłem zwiedzić dom. Oczywiście pomijając wszystkie mało istotne sypialnie, gabinet, bibliotekę, łazienki, kuchnię, schowek na miotły…
        Zwiedzanie nowego miejsca zamieszkania zacząłem od strychu.
Po kilkugodzinnych przemyśleniach doszedłem do wniosku, że gdyby babcia NAPRAWDĘ nie chciała, żebym tam wchodził, nie odezwałaby się słowem. A już na pewno nie przypominałaby w tak ordynarny sposób o istnieniu poddasza. Co za tym idzie, według iście anielskiej logiki, Zofia Wiśniowiecka mówiąc, że pod żadnym pozorem nie wolno mu się zbliżać do strychu, PRAGNĘŁA z całego serca, żebym tam wszedł.
Jako porządny, przykładny, idealny wręcz wnuczek musiałem spełnić ukryte marzenia babci.
Podśpiewując pod nosem „Wojenko, wojenko” (zgubny wpływ dziadka już dawał o sobie znać), powędrowałem do biblioteki – najmniejszego, a zarazem najbardziej zagraconego pomieszczenia w domu. Uginające się pod ciężarem literatury półki złowieszczo zatrzeszczały, kiedy oparłem o nie drabinę. Spojrzałem niepewnie na zardzewiałą kłódkę, która mimo wszystko wyglądała na dość solidną. Do jej rozwalenia potrzebny byłby łom, a nie pilnik oraz wsuwka, które ściskałem w ręku. Postawiłem stopę na pierwszym szczeblu – pisnął zachęcająco. Ignorując głos sumienia, któremu nagle przypomniało się o swojej roli, wspiąłem się na wystarczającą wysokość.
        - Raz się żyje – mruknąłem do siebie, molestując kłódkę spinką.
        Na filmach zawsze wyglądało to prościej.
        - Potem tylko straszy – odparł głos spode mnie. Zanim zdążyłem choćby popatrzeć w kierunku, z którego dobiegał, drabina nie wytrzymała. Zachwiała się niebezpiecznie, przez dłuższą chwilę balansowałem w powietrzu usiłując znaleźć coś, co uchroniłoby mnie przed ewentualnym upadkiem.
        Mała, gruba książeczka w czerwonej oprawie to nie był najlepszy wybór.
        Upadek na plecy ze szczytu półtorametrowej drabiny zaliczony.

3 komentarze:

  1. O Boże, kocham to .D. Uśmiałam się jak nigdy, a w dodatku napisane zostało całkowicie poprawnie ^^. Kocham cię za to!

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest to czego tak długo szukałam. W końcu coś niepoprawnie rozbrajającego, uśmiałam się do łez !
    Niestety nie jestem już w stanie dzisiaj doczytać pozostałych rozdziałów, uczynię to więc jutro, a wtedy skomentuję wszystko tak jak powinno się to robić ;)

    [ dzien-mojej-smierci.blogspot.com ]d

    OdpowiedzUsuń
  3. jak zwykle rozbraja mnie twój sposób pisania, zupełnie tak samo jak z Rose - moją ulubienicą ;)

    OdpowiedzUsuń

Czytam = komentuję