Drógi


„Proszę, zabierz mnie do domu.
Tak daleko, daleko stąd”

Guns N’ Roses, „Paradise city”

- Hahahahhahaha… Nic ci… hahahaha… nie jest?
          Łypnąłem spode łba na zwijającego się ze śmiechu chłopaka, usiłując podnieść się z podłogi. Uniemożliwiał mi to przeraźliwy ból kości ogonowej, dlatego też wierzgnąłem dwa razy nogami, załopotałem rękami, po czym z głośnym jękiem opadłem z powrotem na dywan. Nieudolna próba przybrania pozycji innej niż horyzontalna jeszcze bardziej go rozbawiła. Po dłuższej chwili złośliwego rechotania opanował się. Wyciągnął nawet łaskawie rękę, by pomóc mi się spionizować.
          Niezbyt ufnie spojrzałem na prawie dwumetrowego mamuta w lokach i na szyderczo śmiejącego się do mnie (a raczej ze mnie) hamburgera na jego koszulce.
          - Oj, daj spokój, nic ci przecież nie zrobię! – zapewnił podejrzanie radośnie. Gdyby nie uszy, uśmiechałby się dookoła głowy, jeszcze bardziej zwężając stosunkowo niewielkie oczy.
          Cudem przełamując instynkt samozachowawczy, podałem mu dłoń. Po chwili stałem już na dywanie, a moje ramię smętnie wisiało wyrwane ze stawu.
          - Człowieku, co ty bierzesz? – syknąłem, rozmasowując obolałą rękę.
          - Wciągam ganję, ładuję w żyły sprężone powietrze i palę koks – choć myślałem, że to niemożliwe, poszerzył uśmiech. – Jędruś jestem.
          - Lucyfer – mruknąłem. Ciemnie tęczówki błysnęły radośnie.
          - Pamiętasz mnie?
          - A powinienem?
          - No tak! – wyraźnie się oburzył. – Przecież jakieś sto lat temu… w piaskownicy…
          Wspomnienia nagle uderzyły do głowy, wręcz mnie oślepiając.
* * *
          Dumny z siebie pięciolatek maszerował dzielnie w stronę znajdującej się za przedszkolem w Mhrokowie piaskownicy. W małych, tłustych rączkach trzymał wielki, jadowicie czerwony wóz strażacki. Tuż za nim dreptał wysoki mężczyzna w dredach, wesoło śmiejąc się pod nosem.
          Małoletni Lucyfer, uważany za prawdziwego aniołka z powodu blond loczków i niebieskich tęczówek, z wrodzonym wdziękiem usiadł na piasku, tworząc śliczne plamy na jasnych spodenkach.
          - Woooow – szepnął kudłaty, wyjątkowo wyrośnięty jak na swój wiek, chłopczyk, rzucając w kąt samolot i gapiąc się na zabawkę Anioła z nieskrywanym uwielbieniem. Siedząca obok niego drobna dziewczynka prychnęła lekceważąco.
          - Dasz się pobawić?
          Lucuś już miał się zgodzić…
          Kiedy przypomniały mu się słowa dziadka.
          „ – I pamiętaj – to pamiątka rodzinna. Broń jej własną piersią jak dziadek w trzydziestym dziewiątym!”
          - Nieprzytulił do siebie kawałek plastiku.
          Chłopczykowi znacząco zatrzęsła się bródka. Dziewczynka westchnęła ciężko, zgrabnie poprawiła kucyki, po czym z niewinną, wyjątkowo słodką minką, przywaliła Lucyferowi łopatką w łeb.
          W piaskownicy wybuchła prawdziwa wojna, piasek zmieszany z kawałkami kolorowego plastiku latał w powietrzu. Michał Anioł z wyraźnym przerażeniem odciągnął pierworodnego z rozciętą wargą od przejawiającej mordercze skłonności pięciolatki. Tę chwilę wykorzystało  trzecie dziecko, z radością chwytając w wielkie dłonie wóz. Zawyło radośnie, podniosło go na wysokość oczu…
           Odpadły koła. Zaraz za nimi posypała się reszta chińskiej produkcji.
          - TAAAAAATOOO!
            * * *
          Zmrużyłem oczy.
          - Rozwaliłeś mi zabawkę – syknąłem.
          Jędruś wyraźnie się zmieszał.
          - Yyy… no tak… Ale… znaczy… To w sumie dawno było, nie? – zapytał niepewnie. – Kto by tam rozpamiętywał przeszłość…
          - Ja.
          Westchnął przeciągle. Żałośnie patrzące na mnie brązowe oczy wydały się być dziwnie znajome.
          - Oj, przepraszam, noo! Nie moja wina, że czegokolwiek nie dotknąłem, to się rozwalało! Takie geny – stwierdził. Odchrząknął znacząco. – Zresztą… Niewiele się zmieniło. Ale keep calm and oj tam, oj tam, jak to mawiały starożytne Gumisie. Ja w innej sprawie.
          - Mam się bać? – zapytałem.
          - Możesz, bo to prośba twojego dziadka.
          - CO?! – naprawdę się przestraszyłem. Dziadek Jeremi, prócz nienawiści do Niemców, słynął z pomysłów nie tylko głupich, co wręcz niebezpiecznych. Do dziś odruchowo się wzdrygam, kiedy przypominam sobie, jak po obejrzeniu „Robin Hooda” ustawił mnie pod drzewem z jabłkiem na głowie, wygrzebał z piwnicy własnoręcznie robiony łuk… Błogosławię chwilę, w której babcia Zosia wróciła z zakupów.
          - Nie no, w sumie nie powinno być tak źle. Znaczy z jednej strony może być źle, bo podobno mam ADHD i za dużo gadam, no i tak jakby nie jestem w stanie usiedzieć w miejscu, co doprowadza moją siostrę do szewskiej pasji… WŁAŚNIE, mam siostrę! Jest trochę dziwna… Nawet trochę psychiczna, szantażuje mnie, a ostatnio zamknęła mnie w garażu i nie pozwoliła wyjść, dopóki nie nauczyła się spokojnie na jakiś sprawdzian, czy coś, twierdziła, że jej przeszkadzam, zupełnie nie wiem, dlaczego… Ale na pewno ją polubisz, nie ma to tamto!  
          Usiłowałem przyswoić nadmiar informacji, który wypłynął z ust bruneta. Nie było to proste – ze zbitki wyrazów udało mi się wyłowić tylko pojedyncze słowa, czyli „ADHD”, „siostrę”, „garażu”, „sprawdzian”, „polubisz”. Bynajmniej mi się to nie spodobało.
          - To co z tymi wakacjami? Mam się tobą zaopiekować? – wyszczerzył zęby. Poczułem dziwne mrowienie w prawej dłoni, siłą woli powstrzymałem ją od plaśnięcia z rozpędu w czoło.
          - A mam inne wyjście? – mruknąłem niechętnie.
          - Nie! – zawołał entuzjastycznie. Wszystko, co mówił było dobijająco entuzjastycznie. – No to chodź, idziemy zwiedzać! – wypchnął mnie z pomieszczenia.
          Już teraz żałowałem swojej decyzji.
* * *
          Zostałem w domu sam.
          Ojciec z matką i Natalcią (oraz wyjątkowo cierpiętniczą miną) powędrował do miejscowego przytułku dla obłąkanych (to jest – przyszłego przedszkola małego Belzebuba), przy okazji zahaczając o moje liceum. Dziadek Jeremi próbował wyciągnie mnie na partię szachów z jego przyjaciółmi z Klubu Szlachetnych Szachistów, ale nie bardzo widziało mi się siedzenie na rynku w obecnym upale z bandą nie do końca normalnych staruszków, każdą wypowiedź zaczynających od słów: „Za moich czasów…”. Z ogromnym trudem (wymagało to ode mnie poważnego wysiłku intelektualnego, co w obecnym stanie odmóżdżeni, które pogłębiało się z każdym kolejnym spotkaniem z Jędrzejem, nie było takie proste) udało mi się od tego wykręcić. Babcia natomiast bez słowa wyszła z domu.
          Zostałem sam.
          Odetchnąłem głęboko, wchodząc do salonu. Ze stosu leżących na szafie winyli wygrzebałem mocno zużyty egzemplarz gunsowskiego apetytu na destrukcję, dziękując w duchu matce za niegdysiejszą miłość do Axla Rose’a. Wydając z siebie bliżej niezidentyfikowane dźwięki, rzuciłem się na wysłużoną kanapę. Z lubością wgryzłem się w babciną szarlotkę, przymykając oczy z rozkoszy. Chwilę leżałem bez ruchu, wygrzewając się w promieniach przedpołudniowego słońca, w końcu jednak chwyciłem leżący nieopodal zeszyt i ołówek, w międzyczasie zrzucając powoli lepiącą się do mnie koszulkę z pleców. Z psychopatyczną satysfakcją zacząłem kreślić niecny plan wtargnięcia na strych, tym razem dla odmiany zakończony sukcesem.
          W pewnym momencie, gdy właśnie zastanawiałem się, skąd wytrzasnąć niezbyt silny ładunek wybuchowy, ktoś zapukał do drzwi. Choć w tym wypadku trafniejsze byłoby stwierdzenie, że ktoś próbował owe drzwi wyważyć. W dodatku prawdopodobnie siekierą.
          Uzbrojony w pokaźne pokłady sarkazmu oraz dość mizerny prawy sierpowy, podpełzłem do wejścia. Zawiasy niebezpiecznie zaskrzypiały, gdy ktoś po raz kolejny załomotał w drewno. Na palcach podkradłem się do wizjera, by dojrzeć potencjalnego zabójcę. Nim zdążyłem to zrobić, dobiegł mnie stłumiony głos:
          - Otwórz mu, człowieku, bo będziesz musiał odwiedzić salon Gerdy!
          Ponieważ głos wydał mi się dziwnie znajomy, wzruszyłem tylko ramionami, przekręciłem zamek i otworzyłem drzwi.
          Przed oczami mignęła mi droga mleczna, a w niej pełen zestaw głupio uśmiechających się ufoludków z Milky Waya. Po raz kolejny od początku pobytu tutaj wylądowałem na podłodze.
          - No brawo – jak przez mgłę usłyszałem głośne westchnięcie. Po chwili poczułem dziwnie delikatne dłonie, które zaczęły odgarniać mi blond loki z czoła. – Najpierw Jędruś, teraz ty... Chłopak pomyśli, że Mhroków pełen jest krwiożerczych morderców!
          - Ale to, urwał*, prawda – odparł drugi głos, wskazujący na wyraźne braki w inteligencji.
          - Ale nie każdy musi o tym wiedzieć, idioto! – syknęła, jak podejrzewałem, dziewczyna (albo Justin Bieber przed mutacją). – Anioł, nie rżnij męczennika, przecież nic ci nie jest.
          - Ja tu umieram, kobieto – jęknąłem, przybierając najbardziej cierpiętniczą minę, na jaką było mnie stać. Mimo woli uchyliłem powieki, kiedy dźgnęła mnie między żebra. Natychmiast zacisnąłem je z powrotem, dusząc w ustach przekleństwa.
          Różowe włosy.
          - Przyjemnej podróży na tamten świat. Pani Zofia jest?
          - Hę? – podniosłem swój względnie seksowny tyłek. Niepewnie spojrzałem na ledwo mieszczącego się w wąskim korytarzyku chłopaka, tego samego, którego pytałem o drogę do przeklętego miasta pierwszego dnia pobytu tutaj. Znów przytłoczyły mnie jego rozmiary. – N-nie rozmawiam z nieznajomymi.
          Dziewczyna westchnęła z rezygnacją.
          - To jest Aruś. Nie bez powodu nazywany Arusiem Zabójcą – machnęła głową w kierunku blondyna. – A ja jestem Kiro.
          - Kiro? To raczej nie jest imię – zaoponowałem wbrew instynktowi samozachowawczemu.
          - Bo? – zmrużyła gniewnie oczy.
          - Bo nie brzmi jak imię? No na chrzcie ci przecież „Kiro” nie dali!
          - Powiedział Lucyfer.
          W obronnym geście podniosłem ręce do góry. Na wszelki wypadek wolałem z nią nie zaczynać – bynajmniej nie przerażał mnie jej, na oko, metr sześćdziesiąt wzrostu, tylko czający się bodyguard z tępą miną.
          - To co z tą Zofią?
          - Nie ma jej. Nie wiem gdzie jest – dodałem, zanim dziewczyna zdążyła otworzyć usta. – Nie spowiada mi się z tego, co robi. Zresztą może to nawet lepiej – przypomniałem sobie widok babci siedzącej nad świecami i dźgającej wykałaczkami jakąś nieszczęsną kukiełkę. Naprawdę wolałem nie wiedzieć, co ona wtedy robiła. – Nie wiem, kiedy wróci. W zasadzie to nic nie wiem.
          - Whatever – skwitowała całą sytuację. – W takim razie Aro nam się wykrwawi.
          - Co? – dopiero teraz dostrzegłem pokaźną ranę na czole dresa, z której wolnym strumieniem płynęła krew.
          Przełknąłem głośno ślinę, policzyłem do dziesięciu.
          - Ej, Anioł, ty mi tu nie mdlej – Kiro spojrzała na mnie badawczo brązowymi tęczówkami.
          - Nic mi nie jest, ale… co on…
          - Ja? – zapytał słynnym tonem „Masz jakiś problem?”. – W dżewo… wejszłem…
          - Fajnie, ale co z tym ma wspólnego moja KOCHANA babcia?
          - A… Jeszcze nie jesteś uświadomiony – uśmiechnęła się złośliwie, patrząc na mnie jak na ułomnego.
          Czyli normalnie.
          - To mnie oświeć, o pani – prychnąłem. Nie do końca ufałem swojemu żołądkowi, dlatego odwróciłem wzrok od kapiącej na jasny dywan krwi i gestem zaprosiłem niespodziewanych gości do kuchni – jedynego pomieszczenia, które nadawało się do jako-takiego użytku.
          - Nie znasz legend dotyczących naszego… mrocznego miasteczka? – zapytała tonem narratorów w horrorach, zgrabnie siadając na jednym z krzeseł. Aro, podejmując nieudaną próbę zmieszczenia się na taborecie, klapnął na podłodze. Oparłem się o blat, ukradkiem rozmasowując nadal obolałe pośladki.
          - Jestem tu od kilku dni.
          - Ale przyjeżdżasz tu od dzieciństwa.
          - No i… Zaraz, skąd o tym wiesz? – zmarszczyłem brwi. Byłem prawie pewny, że w Mhrokowie mogę pozostać względnie anonimowy.
          - To mało istotne. Skoro nie wiesz…
          - Wooow, powinnaś opowiadać bajki – szepnął z kąta oczarowany Aruś Zabójca, patrząc na różowowłosą z podziwem.
          Sam zdziwiłem się, słysząc składną wypowiedź z jego ust. Dzięki wybitnemu talentowi aktorskiemu, nie dałem niczego po sobie poznać.
          - Aro, skarbie, zrób coś dla mnie i się zamknij, dobrze? No, grzeczny chłopczyk. A więc tak. Mhrokuw został założony w 1410 roku, w piątek. Trzynastego.  Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że został założony przez siedem czarownic. Nie patrz na mnie, jakbym ci obiecała kanapkę! Mam opowiadać tę legendę, czy nie?
          - Mów, mów – postanowiłem nie komentować fantazji tutejszych ludzi. W końcu przez najbliższe trzy lata miałem z nimi żyć. W komitywie będzie łatwiej.
          - Były to czarownice mądre i dobre, stworzyły osadę, której mieszkańcy żyli długo i szczęśliwie. Wiedźmy spotykały się co dwa tygodnie na zebraniach, starając się dopomóc mieszkańcom Mhrokowa…
          - A co miesiąc latały nago na miotle… - odezwał się z rozmarzony głos. – Kiruchna, urwał, nie pacz tak na mnie, urwał, to jest najlepsze w tej, urwał, historii!
          - Whatever. Wszystko byłoby pięknie, ślicznie… Gdyby nie facet.
          Oho, czyli miałem do czynienia z feministką. Świetnie, trzeba to zapamiętać, a w wolnych chwilach nauczyć się tekstów piosenek Manchesteru.
          - Około roku 1647 do wioski przybył inkwizytor. W zasadzie wracał już do domu po skończonej pracy, czyli spaleniu kilkudziesięciu niewinnych kobiet, ale załóżmy, że wracał do domu po skończonej pracy. Ów strudzony wędrowiec na swej drodze napotkał jednego z mieszkańców dotychczas nieznanego światu, niepoprawnego, nieortograficznego miasteczka. Mało tego! Tenże mieszkaniec od kilku lat był mężem jednej z wiedźm. Pech chciał, że tej najmniej zasługującej na zaufanie, ale o tym za chwilę. Oczywiście mężczyzna zaprosił inkwizytora do swoich „włości”, co by ten odpoczął. Ulrich, albowiem tak się zwał, skorzystał z zaproszenia, co stało się fatalne w skutkach. Kiedy zobaczył odprawiające rytuały czarownice, przeraził się. Niestety, na przerażeniu się nie skończyło – jeszcze tego samego dnia zapłodnił żonę uczynnego mhrokowianina, po czym zwiał grożąc, że wróci z posiłkami.
          - I…? – zapytałem, gdy zamilkła na dłuższą chwilę.
          - I wrócił. Z komitetem przygłupich świadków, którzy byli w stanie potwierdzić, że któraś z siedmiu wiedźm doprowadziła do śmierci dziecka, żony, matki, kochanki, że próbowały zwerbować śmiertelników do swoich szeregów, że wielbią szatana, że przez nie krowy tracą mleko, etc., etc. Odbyła się niezwykle sprawiedliwa rozprawa sądowa, większość kobiet ze wsi została skazana na spalenie na stosie, łącznie z niedoszłą kochanką mości pana inkwizytora. Tu pojawił się drugi problem – okazało się, że z ich dzieckiem, wtedy trzyletnim chłopczykiem, było… coś nie tak.
          - To znaczy?
          - Mały wykazywał dziwne umiejętności. Prawdopodobnie odziedziczył moc po matce, tylko, że Ulrich musiał wcześniej kombinować coś z czarną magią – umiejętności dziecka były przerażające. Jedna z wersji legendy mówi, że Niemiec złożył syna w ofierze szatanowi.
          - Skąd ten pomysł?
          - Ludność niemieckojęzyczna była najlepiej wyedukowana w przejawach działalności szatana i jego popleczniczek – wzruszyła ramionami. – Alaaim, jako chodzący w pieluszkach dzieciak, był niebezpieczny nie tylko dla wioski, ale prawdopodobnie dla całego państwa, jeśli nie kontynentu. Mały kochał zabijać małe, puchate zwierzątka, taplać się w krwi, takie tam, mordercze zapędy trzylatka. W sumie był trochę jak Tom Riddle, żeby ci to jakoś zobrazować. No. Ojczulek się go przestraszył i chciał wsadzić z mamusią na stos, ale chłopczykowi się to nie spodobało. Wpadł w furię, choć to delikatne określenie. Swoim tylko znanym sposobem zaczął niszczyć wszystko – dosłownie. Mało tego, w przeciągu kilku tygodni zestarzał i stał, fizycznie oraz psychicznie, czterdziestolatkiem. Destrukcja świata była blisko…
          - Zjawił się Chuck Norris i uratował świat?
          - Prawie. Córka przewodniczącej mrokowskich wiedźm, siedmioletnia dziewczynka, była medium.
          - Widziała trupy?
          - Coś w tym stylu. Udało jej się rzucić urok i chwilowo unicestwić Alaaima. Co, imię ci się nie podoba? – zapytała, słysząc moje prychnięcie.
          - Brzmi jak z dość tandetnego opowiadania fantasy.
          - Pochodzi z Necronomiconu. Księga Umarłych Imion, Tabela Kthulhu.
          - Faajnie – zacząłem ostrożnie. Kiro zachowywała się jakby nie była do końca zdrowa psychicznie, wolałem zachować bezpieczny dystans. – Tylko nadal nie widzę związku z moją babcią.
          - Bo jesteś idiotą – chwyciła leżącą na stole marchewkę i wgryzła się w korzeń. – Twoja babcia jest medium.
          - Co proszę?!
          - Nie widać? Jestem czarownicą – odwróciłem się. W drzwiach, z zaplecionymi na piersi rękami, stała Zofia, obrzucając nas pobłażliwym spojrzeniem. – Latam nago na miotle.
          - Naprawdę? – zapytał Aruś. Tym razem jednak nie słyszałem w jego głosie zachwytu.
          - Wstań, dziecko, co żeś znowu zrobił?
          Kobieta zaczęła przeszukiwać szafki w poszukiwaniu apteczki, czy czegoś w tym stylu. Dziewczyna podniosła się ze swojego miejsca. Stanęła obok mnie.
          - Według legendy wkurzony Alaaim powróci, a wtedy świat będzie miał przerąbane. A kiedy ma to zrobić, jak nie w apo           kaliptycznym roku 2012? Do widzenia – machając radośnie na pożegnanie opuściła dom, zostawiając mnie z babcią, Arusiem Zabójcą i mętlikiem w głowie.
* * *
            Autobus z polskimi gimnazjalistami zatrzymał się obok SeaQuarium w walijskim Rhyle. Tłum dzikich, rozwrzeszczanych bachorów wylał się na wyłożony czerwoną kostką plac, chroniąc się pod parasolami od niewielkiej, acz wyjątkowo uciążliwej mżawki. Kilkoro z nich odłączyło się od reszty, stając pod wielkim billboardem z plakatem przedstawiającym rybę.
            - Wow – stwierdziła jedna z dziewczyn, gapiąc się z podziwem, pomieszanym z pewnego rodzaju strachem, ma znajdujący się na rogu dom.
            Budynek był duży, trzypiętrowy, wybudowany w typowo angielskim stylu, choć ściany dawno przestały być białe, a zdobiące je czarne deski zwisały smętnie pomiędzy powybijanymi oknami. Większa część została niemal doszczętnie spalona, ponad połowa dachu zawaliła się do środka. Jakimś cudem ocalała wieżyczka wyglądała tak, jakby w każdej chwili mogła spaść na zarośnięte krzakami podwórko. Na wystających z sypiących się murów poddasza, złośliwie szczerzących się do przechodniów belkach, przysiadło kilkanaście wron, a nadchodząca burza dopełniała malowniczą scenerię rodem z nie do końca tandetnego horroru.
            - Jak myślicie, co tu się stało?
            - Jak dla mnie to ewidentnie wygląda na Mordercze Zaklęcie – stwierdziła niska dziewczyna, robiąc kilkanaście niemal identycznych zdjęć. – Albo „Sklepik z marzeniami”. Pewnie jakiś demon opęt… Ej, tam ktoś jest! – zdziwiona spojrzała na wyświetlacz aparatu.
            - Tak, oczywiście – prychnął chłopak, odgarniając długie pasmo ciemnych włosów z czoła.
            - No… Ale patrz! – powiększyła fotografię. Na jednej z ocalałych ścian poddasza wyraźnie malował się cień ludzkiej sylwetki.
            - To pewnie jakaś deska – stwierdził lekceważąco. – Za dużo Kinga, japoński turysto.
            Wrzask Polki zgrał się z westchnieniem ulgi mężczyzny. Raz jeszcze wyjrzał zza sterty gruzu, tym razem o wiele bardziej uważając na dziwne, okrągłe szkło w rękach dziewczyny. Odetchnął z ulgą, gdy spostrzegł, że zbyt zajęta jest okładaniem pięściami stojącego obok chłopaka. Musiał zdecydowanie bardziej uważać.
            Wyjątkowo sprawnie przecisnął się pomiędzy belkami, dotarł do wieżyczki. Spod sterty porozrywanych poduszek, których pióra zdobiły nadpalone klepki podłogi, wydobył niewielką, drewnianą szkatułkę. Delikatnie uchylił wieko. Spojrzenie zimnych, stalowych oczu spoczęło na skrawku ręcznie malowanej mapy. Pożółkłą dłonią przejechał po widniejącym na dnie portrecie uśmiechniętej kobiety. Wąskie wargi wygięły się w złośliwym uśmiechu, co nadało jego pokrytej bliznami, pomarszczonej twarzy jeszcze bardziej upiorny wyraz.
            Czas zacząć zabawę.
* * *
            Świat wydawał mi się wyjątkowo piękny.
            Prawdopodobnie wiele wspólnego miał z tym fakt, że Jędruś chwilowo zutylizował do ciotki mieszkającej nad morzem, co by zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, którego oczywiście w pobliskim lesie z dala od jakiegokolwiek miasta nie było. Belzebub od rana siedział w piaskownicy, maltretując dziadka Jeremiego swoim jestestwem, co oznaczało dzień bez nadawania z prędkością światła, uganiania się po lesie w celu bliżej nieznanym i zwiedzenia okolicznych ruin.
            Około 13 obudziły mnie zapachy gotującego się w kuchni obiadu. Przeciągnąłem się leniwie, odgarniając włosy z czoła. Na twarzy wykwitł mi triumfujący uśmiech o lekko kretyńskim zabarwieniu.
            Miałem spokój.
            Nareszcie.
            - LUCUŚ!
            Podskoczyłem, zrywając się z łóżka. Przeskakując po kilka stopni naraz i ledwo co hamując na zakrętach zbiegłem po schodach.  Wpadłem do kuchni, skąd dobiegało rozpaczliwe wołanie.
            - Sosiestao? – wymamrotałem jeszcze nie do końca przytomny. Oparłem się o futrynę rejestrując, że nie zdążyłem naciągnąć na siebie koszulki, przez co teraz świeciłem bladą klatką piersiową, strasząc ludzi dookoła. Właśnie przeżywałem deja vu w dość mizernym wydaniu.
            Na jednym z krzeseł siedział napakowany chłopak w dresie, który był tu chyba czymś na kształt stroju ludowego, z rozwaloną głową. Zofia pochylała się nad nim, w skupieniu wydłubując odłamki szkła z obficie krwawiącej rany. Obok siedziało mocno wytapetowane, sfarbowane na czarno dziewczę wyraźnie przesadzającą z solarką.
            - Nic takiego, kochanie! – zaświergotała babcia, ignorując burczącą pod nosem coś o opętaniu ofiarę. – Po prostu pomyślałam, że chętnie pójdziesz ze mną na zakupy, a że niedługo mam zamiar wyjść, musisz się ubierać, nieprawdaż?
            Jęknąłem cicho, przy akompaniamencie głośnego westchnienia ciemnolicej dziewoi.
            - W zasadzie to ja… Oczywiście, chętnie z tobą pójdę – zmieniłem zakończenie zdania, napotykając złowrogie spojrzenie bladoniebieskich oczu.
            - No, gotowe! Następnym razem, jak będziesz się chciał z kimś bić, upewnij się, że przeciwnik nie ma butelki w ręku – zwróciła się do dresa.
            - Ale pani Wiśniowiecka, to naprawdę był urok! – rzucił się oburzony młodzian.
            Uniosłem brwi ze zdziwienia.
            Urok? W XXI wieku?
            Ktoś tu ma nierówno pod sufitem i o dziwo nie jestem to ja.
             - Daj spokój, dziecko. Po prostu miałeś pecha. Jeno trochę bardziej niż zwykle.
            - Kiedy on ma rację! – zawyła dziewoja piskliwym głosem. Zerwała się z krzesła, poprawiając pasek na biodrach, który chyba miał być spódnicą. – Nikogo tak nie lejo, jak mojego Mareczka!
            Mareczek ochoczo przytaknął, potrząsając spasionym łbem. Obydwoje warzyli się w Zosię z nadzieją.
            - Za dużo książek żeście przeczytali! Albo właśnie nie – dodała pod nosem, patrząc na alternatywnie inteligentną studnię bez dna w postaci oczu chłopaka.
            Babcia przeszła na drugi koniec kuchni, z jednej z szafek wygrzebała rozlatujące się pudełko po butach, skąd wyciągnęła plecioną z czerwonej nitki i jakiegoś suszonego zielska bransoletkę.
            - Proszę. Powinno pomóc.
            Szczery, słowiański uśmiech rozświetlił tępą twarz Mareczka, który przyskoczył do staruszki, soczyście cmoknął ją w obydwa policzki i krzycząc słowa podziękowania, wyciągnął rzucającą tęskne spojrzenia na moją skromną personę dziewczynę.
            Zofia krzątała się chwilę po kuchni, nie zwracając uwagi na mój pytający wzrok.
            - Czy tu nie ma lekarza? – zapytałem w końcu.
            - Jest, a co, źle się czujesz? – przyskoczyła do mnie, przykładając dłonie do twarzy.
            - Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi.
            Westchnęła, opuszczając bezradnie ręce. Zaraz jednak odzyskała zwykłą werwę.
            - Po powrocie wyguglujesz sobie, co to szeptucha, a teraz won się ubrać, a nie wodzisz niewinne dziewic… dziewczęta na pokuszenie! – z siłą, której nikt by się nie spodziewał, wypchnęła mnie z kuchni.
* * *
            „Małe zakupy” w wykonaniu babci Zosi znaczyły ni mniej, ni więcej, obejście całego Mhrokowa w celu bliżej nieznanym. Przy okazji poznałem inne, co prawda mnie mroczne, ale równie niezbędne mi do życia i szczęścia historie z życia mieszkańców byłych oraz aktualnych.
            Tak więc, w drodze do księgarni państwa Piaściaków, rodziców Jędrzeja, znajdującej się w południowo – wschodniej części miasta, usłyszałem pasjonującą opowieść o mleczarzu imieniem Józef, który pewnego pięknego dnia utopił w mleku swojego kota, niespełnionym artyście Natanieli, wybitnym śpiewaku, którego nie wiedzieć czemu nie chcieli w ostatniej edycji „Mam Talent”, starej kamienicy, będącej miejscem spotkań tutejszych satanistów, roboczo okrzykniętych Nergalczykami, gdzie prawdopodobnie ponad czterdzieści lat temu popełniła samobójstwo, a teraz jej duch pomagał małym wysłannikom szatana w odprawianiu pradawnych rytuałów, siedzibie Koła Gospodyń Wiejskich, którą Jeremi uratował przed pożarem… Ostatnia historia miała mieć nawet ciąg dalszy (odgoniłem od siebie wizję dziadka w obcisłych gaciach i pelerynie Supermana), na szczęście przerwało jej coś dość nietypowego.
            Miałem wątpliwe szczęście obejrzeć sobie populację mhrokowianów, choć, idąc za tutejszą modą, wersja „mhrokowianuf” brzmi lepiej. Zarówno mieszkańcy, jak i ich domy, nie różniły się za bardzo od tych, jakie można spotkać w całej Polsce. Ot, przemieszczający się stadami młodzieńcy w świeżo odprasowanych dresach, dziewczyny spalone lampami w solarium, tlenione blondynki w towarzystwie lubujących się w uganianiu po łączce zakończonej białymi paskami macho, starsze panie, który ponad trzydziestostopniowy upał nie przeszkadzał w noszeniu moherowych beretów, lubieżnie uśmiechający się na widok dziewczyn w miniówkach faceci po czterdziestce, gdzieś przemknął nawet jakiś punk. Wśród nich stado przeciętniaków, niewyróżniających się niczym specjalnym. Niestety, znaczną większość stanowiła ta pierwsza grupa.
            Przyzwyczajony do dresów z rodzinnego Mrągowa, z pewną dozą zdziwienia obserwowałem, jak łysy jegomość dumnie noszący znaczek adidasy na odzieniu oraz dzierżąc w dłoni pałkę baseballową odrywa się od grupy swoich napakowanych klonów, szeleszcząc ortalionem podbiega do Zofii, kłania się przed nią nisko, burczy coś, co brzmi jak przywitanie i nie składa się z samych kurew. Przekroczyłem punkt maksymalnego zdziwienia, gdy POCAŁOWAŁ JĄ W RĘKĘ, po czym w dzikich podskokach podbiegł do zgiętych w pół kumpli.
            Stałem oniemiały, gdy babcia powoli oddalała się w dół ulicy, kontynuując wywody nad rycerskością Jeremiego.
            - No idziesz, czy nie? – zapytała w końcu, spoglądając na mnie ze zniecierpliwieniem.
            - A… ale… - wyjąkałem, nadal w szoku. – C… co to miało być?!
            - Szacunek ludzi ulicy.
* * *
          Pierwszego września, z optymizmem godnym prowadzonego na śmierć skazańca, zwlokłem się na dół. W kuchni babcia Zosia wywijała oberka z patelnią pełną parującej jajecznicy, mama wgapiała się bezmyślnie w okładkę jakiegoś czasopisma, szatan wesoło podskakiwał na krześle, a dziadek…
          Podbiegłem do okna, przyciskając nos do szyby.
          - Babciu… co…
          - Jeremi zaklina deszcz – poinformowała mnie beztrosko babcia, zgarniając usmażone kurze zarodki na talerz.
          Niepewnie spojrzałem na siedemdziesięcioletniego staruszka pląsającego po podwórku z cymbałkami, wykrzykującego w niebogłosy melodyjne słowa w nieznanym mi języku.
          Przymknąłem oczy, policzyłem spokojnie do dziesięciu.
          Nie przeszło.
          Jęknąłem głośno, opadając na stojące obok krzesło, przy akompaniamencie łoskotu wydobywającego się zza okna.
          - Czy połowa twoich wypowiedzi naprawdę musi składać się z jęków o różnych natężeniach? – zapytała Zofia, z promiennym, tylko trochę złośliwym uśmiechem wciskając mi w rękę talerz z usmażonymi jajkami w ilości przemysłowej.
          W odpowiedzi jęknąłem, patrząc na przerażającą kopę żółtej mazi na talerzu.
          - Czemu tego jest tak dużo?
          - Bo jesteś niedożywiony, a ja jestem stara, głucha i nie słyszę, jak protestujesz albo chcesz mniejszą porcję.
          Z rozmachem walnąłem głową w blat, jednak czując na karku mordercze spojrzenie, natychmiast wpakowałem sobie w usta pokaźną porcję jajecznicy.
          Sześćdziesięcioletnia terrorystka.
          Kiedy zacząłem planować, jak szybko i bezboleśnie pozbyć się ponad połowy talerza jajek, z korytarza dobiegły dwa wyjątkowo rozbawione głosy. Po chwili do kuchni wpadł dziadek, już bez cymbałków, za to w towarzystwie jak zwykle uśmiechniętego Jędrzeja.
          Zakrztusiłem się herbatą, patrząc na dziwaczny strój chłopaka.
          - Co to jest?!
          - Ale co? – zdziwionym wzrokiem obrzucił swoje ubranie.
          - No… to!
          - Toga? A to biret? – pomachał mi przed nosem granatowym kwadratem z czerwoną wstążeczką.
          - Nie mówiłeś, że jedziesz do Hogwartu – burknąłem.
          Za wszelką cenę starałem się opanować napływający przypływ zazdrości zmieszanej z żalem do moich rodziców – jugoli, którzy pięć lat temu schowali mój list od Dumbledore’a, nie rozumiejąc, że bycie czarodziejem to super sprawa, która idealnie pasuje do ósmego cudu świata, jakim jest moja skromna persona.
          - Żaden Hogwart, Liceum Ogólnokształcące imienia Świętego Kwadratu w Mhrokowie – wyrecytował, dumnie wypinając pierś.
          Z powątpiewaniem spojrzałem na granatową szatę z ciemnoczerwonymi wykończeniami. Pod błyszczącym uśmiechem Jędrusia (który powoli zaczynał być irytujący) wisiał bordowy krawat z przyczepionym logo szkoły – biretem skrzyżowanym ze zwiniętym pergaminem pod wyszywanym złotą nitką napisem „Sapere audi incipe”.
          Po chwili dotarł do mnie sens wypowiedzianych wcześniej słów.
          - Zaraz, imienia CZEGO?!
          - Święty Kwadrat Apologeta, biskup Aten.
          Mhrokuw. Czego mogłem się spodziewać.
          - Ale po co ci to… coś?
          - No toga to oficjalny strój szkoły. Znaczy zakładamy to dwa, może trzy razy w roku, zamiast stroju galowego, czy coś. Dyrektor wprowadził, jak się wkurzył, że połowa uczniów przychodzi na rozpoczęcie roku w dresach. Ty też taką masz.
          - MAM? – spojrzałem na matkę, która radośnie pokiwała głową nad kubkiem kawy.
          - Tylko biret będziesz musiał odebrać w sekretariacie. To co, gotowy na podbój mat-fizu?
          - JESTEM W MAT-FIZIE?! – ryknąłem, zrywając się z krzesła. Z ogromnym trudem powstrzymałem bezwarunkowy odruch wymiotny na słowo zaczynające się na „mat”, a kończące na „ematyka”. Błyskawicznie zacząłem obmyślać w miarę bezbolesny plan samobójstwa.
          - Bóg cię opuścił? – zapytał w pół roznegliżowany ojciec, wkraczając do kuchni. – Chcesz spędzić kilka lat w pierwszej klasie? Zresztą, kto normalny przyjąłby cię do klasy z rozszerzoną matematyką?
          - Jesteśmy w Mhrokowie – przypomniałem rodzicielowi. Ten zamaszystym ruchem odrzucił dready na plecy.
          - Też fakt. Jesteś na czymś z rozszerzoną historią. Przecież własnego dziecka bym nie skrzywdził.
          Wymownie wzniosłem oczy ku niebu, za co oberwałem w łeb.
          - O, to będziesz chodził do klasy z moją siostrą!
          - Masz siostrę? – zdziwiłem się po raz kolejny. Jak tak dalej pójdzie, wytrzeszcz na stałe będzie mi ozdabiać twarz.
          - Bliźniaczkę! Jest świetna, ale coś wspominała, że mam nikomu nie mówić, że jesteśmy rodzeństwem, czy coś… Nie wiem, o co jej chodziło… Dobra, wbijaj się w kieckę, czapka na głowę i idziemy!
          Miałem dziwne wrażenie, że wiem, kim jest jego siostra. Bynajmniej mi się to nie podobało, modliłem się, żebym tym razem się mylił.
* * *
          Stanęliśmy przed bramą szkoły.
          Budynek był wielki, o wiele większy, niż spodziewałem się ujrzeć w niewielkim, małopolskim miasteczku. Z wyglądu przypominał bardziej jedną ze starych, ale zadbanych kamienic, do których jednak, dla własnego bezpieczeństwa, lepiej nie wchodzić. Większą część zbudowanego z czerwonej cegły frontu porastał jadowicie zielony bluszcz, obrastający drzwi i ramy okienne. Po dłuższym przyglądaniu się (z niezbyt inteligentnym wyrazem twarzy), zauważyłem dwie koślawe wieżyczki chyboczące się na północnej ścianie. Drzewa znajdujące się nieopodal szumiały niezbyt zachęcająco. Masywne drzwi wejściowe, co było do przewidzenia, zaskrzypiały złowrogo, kiedy do środka wtoczył się przerośnięty chłopak w todze.
          Witamy w Hogwarcie.
          - Dobra – rzucił Jędruś, kiedy stanęliśmy na szczycie schodów, tarasując całe wejście. – Teraz ja idę na boisko za szkołą i tam gdzieś na ciebie czekam, a ty zmierzasz drobnymi skokami do przodu w kierunku sekretariatu, pani Jola ma dla ciebie biret. Czyli taką czapkę – pomachał mi przed oczami granatowym prostokątem z czerwoną tasiemką. – Drugie piętro, trzecie drzwi po lewej, takie z wielkim napisem „Sekretariat”, trafisz, miszczu! – wepchnął mnie do środka budynku, sam odwrócił się na pięcie, zamachał kilkakrotnie połami togi i w podskokach przemieścił się na tyły szkoły.
          Świetnie.
          Skierowałem się w stronę schodów, mamrocząc słowa niezbyt cenzuralne w kierunku Jędrzeja, wiecznego optymizmu Jędrzeja, głupoty Jędrzeja, pomysłów dziadka Jeremiego, togi, przez którą chciałem zabić się na schodach (nie rozumiem, jak dziewczyny mogą chodzić w spódnicach), uśmiechu Jędrzeja i Jędrzeja, za bycie Jędrzejem. W tym momencie byłem w stanie hejtować wszystko, na czele z kucykami Pony oraz różowowłosymi dziewojami…
          … których przedstawicielka właśnie, jak gdyby nigdy nic, z dzikim okrzykiem „JA SIĘ WCALE NIE WYŻYWAM!”, walnęła mnie drzwiami.
          - Anioł, znowu ty?! – sapnęła patrząc, jak niebezpiecznie chwieję się na piętach. – Dlaczego zawsze musisz obrywać?
          - Bo jestem ofiarą losu, takie geny. Ale tym razem nie wylądowałem na podłodze, powinnaś to docenić.
          - Świetnie, jaram się jak brwi Seamusa – sarknęła, poprawiła jadowitą grzywkę. – Sekretariat jest trochę dalej. Tylko się nie przestrasz – dodała ze złośliwym uśmiechem. Chwyciła za rękę koleżankę, która bardzo niekulturalnie gapiła się na mnie z szeroko otwartym otworem gębowym i pociągnęła ją w dół schodów.
          Chwilę analizowałem się dziwną przestrogę dziewczyny, po czym stwierdziwszy, że i tak tego nigdy nie ogarnę, zapukałem do ciężkich, metalowych drzwi z napisem „Sekretariat” (o dziwo Jędrzej miał rację, nie sposób było ich przeoczyć), nie czekając na odpowiedź wszedłem do środka.
          - Dzień dobry, nazywam się Lucyfer Anioł i… AAAA! – wrzasnąłem, patrząc na coś siedzące za biurkiem.
          Swoiste skrzyżowanie żaby, jamnika, szczura i parówki łypnęło na mnie wodnistymi ślepiami. Spomiędzy dwóch umalowanych na czerwono fałd skórnych, które prawdopodobnie były ustami (choć dla własnego bezpieczeństwa wolałem tego nie sprawdzać) wydobyło się zduszone sapnięcie, wprowadzając świńskie, obrzydliwie tłuste loczki spięte idiotycznie zieloną kokardką na czubku głowy. Oślepił mnie blask tłustego czoła, pozłacanych oprawek okularów i kolczyków za 50 groszy z odpustu.
          - Znaczy… A PSIK! – wybrnąłem z ogromnym trudem. Co prawda było to niezbyt udolne zamaskowanie okrzyku strachu, ale lepsze to, niż nic. A nuż widelec monstrum by się to nie spodobało i chciałaby (chciałby? Chciałoby?) mnie zjeść?
          - Na zdrowie – skrzeknęła sekretarka do wyrzygania słodkim głosem.
          Dobra, Anioł, weź się w garść. Wdech, wydech, załatw to, co masz załatwić i uciekaj, póki jeszcze możesz.
          - D-dziękuję. Bo ja ten… Miałem odebrać biret chyba, bo jestem nowy i… Ale może lepiej przyjdę później…
          Spod zawalonego różnymi papierami biurka wyciągnęła granatowy kwadrat z czerwonym chwościkiem. Podała mi go bez zbędnych słów.
          - O, dziękuję pani, bardzo ładnie pani dziś wygląda i w ogóle… DO WIDZENIA! – wyskoczyłem na korytarz, który powoli zaczynał się zaludniać. Zatrzasnąłem drzwi do jaskini lwa, udałem się na poszukiwania klasy Ia, w myślach planując krwawą zemstę na Jędrusiu, który nie raczył ostrzec mnie przed ukrytym za metalowymi drzwiami niebezpieczeństwem.
* * *
          Zachwiałem się, kiedy jakiś barczysty maturzysta przepchnął się obok mnie do wyjścia ze szkoły. W pozycji wertykalnej utrzymała mnie czyjaś ręka oparta gdzieś w okolicach łopatek.
          - Bądź na poziomie i trzymaj się w pionie – machając radośnie ręką, dziewczyna o różowych włosach oddaliła się w bliżej nieznanym kierunku.
          Tego było za wiele.
          Zacisnąłem pięści, policzyłem do dwudziestu, wyobraziłem sobie zagładę Natalci oraz nieuchronnie zbliżający się koniec świata.
          - Buahahahaha, ona zawsze wie, co powiedzieć – zarechotał Jędruś. Próba uspokojenia własnego, burzliwego jestestwa legła w gruzach.
          - Co ona sobie wyobraża?! Najpierw specjalnie przestawia latarnie tak, żebym na nie wpadał, potem przychodzi do mnie do domu w towarzystwie jakiegoś nienachlanie wykształconego dresa, opowiada niestworzone historie o tym… MIEŚCIE, brata się z moją babcią, wali mnie drzwiami od damskiego kibla, a teraz… UGH, kto to w ogóle jest?! – rozdarłem się. Jędrzej chyba nie zauważył obłędu w moich oczach, bo uśmiech mu się poszerzył.
          - To? To Karolinka, moja siostra.

* Urwał. Cenzura wiadomego słowa, zapożyczona z „Homo Bimbrownikusa” autorstwa Wielkiego Grafomana, mistrza Endrju Pilipiuka.

2 komentarze:

  1. ah, Karolinka! jakie to niewinne i kochane... uwielbiam, naprawdę! gdyby przyszło mi tu wypisywać najlepsze fragmenty to musiałabym chyba skopiować wszystko.

    OdpowiedzUsuń
  2. "jaram się jak brwi Seamusa"
    osikana, dawno nie śmiałam się na głos do monitora :D
    GENIUSZ!!!

    OdpowiedzUsuń

Czytam = komentuję