Tszeci


„Ten koleś wygląda jak panienka!”

Aerosmith, „Dude (Looks Like a Lady)

Nad Mhrokowem powoli gromadziły się ciężkie chmury. Powietrze gęstniało, w wielu miejscach można było spokojnie zawiesić w nim siekierę. Zwierzęta chowały się , tylko ptaki, na przekór wszystkim, śpiewały głośniej i bardziej radośnie.
Gdy pierwsze krople lodowatego deszczu dotarły do rozgrzanej ziemi, na teren miasta wjechała Czarna Wołga. Zerwał się wiatr, szarpiąc wszelaką roślinnością, rozległ się głośny grzmot. Burza rozpętała się na dobre, ukazując w całej okazałości swą równie piękną, jak straszną, postać.
            Samochód przemieszczał się kolejnymi ulicami miasta, niemal bezszelestnie sunąc po kałużach. Odgłos uderzających o blachę strumieni wody był cichy, zgłuszony, pojazd raz po raz ginął we mgle.
            Zibi, lokalny bokser-amator, o niezbyt wysokim ilorazie inteligencji, krótkimi skokami do przodu wracał do domu. Właśnie udało mu się przeskoczyć ogromną kałużę, z czego był wyjątkowo dumny, kiedy tuż przed nim wyrósł spory, czarny samochód. Mógł przysiąc, że jeszcze chwilę temu go tam nie było, stwierdził jednak, że zmęczenie po treningu daje o sobie znać.
            Okno od strony pasażera uchyliło się z cichym szelestem.
            - Przepraszam, chłopcze – odezwał się zimny, męski głos. – Mógłbyś tu podejść?
            Pozbawiony instynktu samozachowawczego chłopak, preferujący wyłącznie metodę „połóż i przyłóż”, bez zastanowienia poczłapał w stronę okna.
            Przestało padać. Słońce nareszcie przedarło się przez ciemne chmury. Zibi dałby sobie rękę uciąć, że już raz dzisiaj pokonywał drogę do domu. Poza tym nie był w stanie stwierdzić, dlaczego z rękawicami bokserskimi pod pachą tkwił przy wyjeździe z Mhrokowa.
            - To na pewno przez tą zdrową żywność – wymamrotał do siebie. Wzdrygnął się na wspomnienie serwowanych my przez mamusię sałatek. Przyspieszył.       
* * *
            Zmęczony człowiek to zły człowiek. Zły człowiek to głodny człowiek. Głodny człowiek, to człowiek, któremu dla własnego bezpieczeństwa lepiej dać spokój.
            Niestety, było to zbyt skomplikowane dla gładkiego jak jedwab, nie skalanego żadną myślą móżdżku mojej kochanej siostrzyczki.
            - Lucuś, Lucuś, co lobis? – wysepleniła do wyrzygania słodkim głosikiem.
            Zdusiłem potok przekleństw, wpychają sobie w usta kawałek bułki.
            - Uczę się – na potwierdzenie swoich słów wgapiłem wzrok w otwarty podręcznik historii.
            - A ceeeegoooo? – przeciąganie samogłosek nie jest słodkie. Czterolatki nie są słodkie. Słodkie są niemowlęta, kiedy śpią i nie wołają o jedzenie.
            - Historii.
            - A dlaceeeeegoooo?
            - Bo tak – użyłem niezawodnego, niepodważalnego argumentu wykorzystywanego przez rodzicieli przy każdej możliwej dyskusji.
            - A cieeeeeekaweee tooo?
            Powoli zaczynałem tracić cierpliwość, choć trafniejsze byłoby określenie, że moja cierpliwość galopowała niczym stado rączych jednorożców na widok tęczy.
            - Bałdzo – wydukałem, plując okruchami. Nawet to nie było w stanie przepędzić małego potwora.
            - A o czyyyyyyyyyyyyyym?
            - O kanibalach na wschodnim wybrzeżu Ameryki Południowej, którzy zjadają własne dzieci, napadają na turystów, porywają dziewczynki w wieku przedszkolnym po czym gotują je w wielkich kotłach z marchewką.
            Mam nadzieję, że dzień, w którym przestanie wierzyć w wymyślane przeze mnie bzdury, nigdy nie nastąpi.
            - MAAAAAAAAAAAAAAAAMOOOOOOOO! – zawyła na wszelki wypadek, bo nie podejrzewam jej o zrozumienie choć części wypowiedzianych słów. Z tym jakże oryginalnym okrzykiem nieletni następca szatan opuścił pokój.
            Ze złośliwym chichotem godnym długowiecznych potwór ciemności rozwaliłem się wygodniej na łóżku, zagłębiając się w informacje o wojnie secesyjnej niewiele mającej wspólnego z jakimikolwiek kanibalami. Mój spokój, jak zwykle zresztą, nie trwał zbyt długo – po kilku minutach błogiej ciszy usłyszałem z dołu wołanie dziadka.
            Zbiegłem ze schodów, ostrożnie zaglądając do kuchni. Miałem nadzieję, że tym razem dla odmiany nie znajdę tam poszkodowanego młodzieńca w kościołkowym dresie.
            - Co się stało? – zapytałem spoglądając na miętoszącego w rękach gazetę dziadka.
            - Wnusiu mój najdroższy…
            - To zabrzmiało groźnie.
            - Milcz, nie psuj atmosfery. A więc: wnusiu mój najdroższy – rozpoczął znów podniosłym tonem, który zaraz zmienił na typowe zrzędzenie upierdliwego staruszka – idź no za dom, gdzieś koło studni powinny być moje okulary.
            - Co okulary robią koło studni? – nieopatrznie ośmieliłem się zadać głupie pytanie.
            - Prawdopodobnie leżą.
            Wzniosłem tylko ręce, poddając się, założyłem buty i poszedłem za dom. Od kilku dni padało, dlatego kluczyłem między kałużami pełnymi obrzydliwie klejącego się błota.
            Słońce nieśmiało wyglądało zza chmur. Rozejrzałem się po ogrodzie. Gdzieś w okolicy błysnęło mi coś złotego. Zanurkowałem po wesoło taplające się w podtopionej trawie okrągłe, niemal hipsterskie okulary w pozłacanej oprawie. Z wyrazem triumfu wymalowanym na facjacie wyprostowałem się, strzepnąłem grudki błota ze szkieł i miałem zamiar odejść w stronę domu, gdy usłyszałem gdzieś za sobą dziwny bulgot. Odwróciłem się na pięcie, zaglądając do studni, skąd prawdopodobnie dobiegał nietypowy odgłos. Powierzchnia wody była wzburzona,  po prawej stronie co chwila pojawiały się i pękały z zieloną mgiełką jadowicie fioletowe bąble. Coś pięło się w górę po kamiennych ścianach.
            Z dzikim wrzaskiem odskoczyłem od omszałej studni, skąd powoli wyłaniała się zabrudzona szlamem macka. Zachowałem się jak na prawdziwego mężczyznę przystało – wziąłem nogi za pas. Wpadłem do domu, zatrzasnąłem za sobą drzwi i oparłem się o nie plecami, dysząc ciężko. Posiwiała głowa Jeremiego niepewnie wyjrzała z kuchni.
            - Co, nadmiernym wysiłkiem słabej woli z trudem udało ci się wyrwać moje okulary z okrutnych łapsk trawy? Jakieś straty w ludziach, ktoś z oddziału zaginął w akcji?
            - Macka… w studni… - wydusiłem z siebie, zbyt przerażony, by ułożyć poprawnie gramatycznie, o logice nie wspominając, zdanie.
            Twarz dziadka drgnęła. Trwało to ułamek sekundy, zaraz uśmiechnął się z politowaniem.
            - Ach, dzieciaku, dzieciaku… Przez te wszystkie fejsbuki i inne dżimejle miesza wam się w resztkach mózgu. Idź no spać, bo jakieś zwidy od tego całego internatu masz – wyrwał mi z ręki okulary i zasiadł przy kuchennym stole, otwierając „Lesia” Chmielewskiej.
            Kiedy szedłem na górę wydawało mi się jednak, że jego oczy się nie poruszają, a zmarszczone czoło było zastępstwem obracających się z zawrotną prędkością trybików w mózgu.
* * *
            Bartosz uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze.
            Obcisłe rurki – są.
            Koszula w kratę – jest.
            Nowiutkie Conversy – są.
            Białe Raybany – są.
            Idealnie wyprostowane włosy z opadającą na oczy grzywką a’la Justin Bieber – są.
            Zabójczy uśmiech – tu Bartosz wyszczerzył idealnie równe, wybielane zęby do samego siebie – oczywiście, że jest.
            Tak. Bartosz Pogodyński mógł spokojnie wyjść z domu.
            Jako bożyszcze Mhrokowskich nastolatek (i nie tylko) nie mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek niedociągnięcia w sprawie wyglądu. Co prawda nie miał zbyt dużej konkurencji – wśród dwumetrowych osobników w dresach wyróżniał się, mimo mizernego wzrostu – ale o imicz trzeba dbać. Wyższa szkoła lansu i hipserstwa się kłania.
            Instalując słuchawki w uszach, opuścił dom. Wbił ręce w kieszenie, wesoło pogwizdując ruszył w kierunku szkoły. Miał już jakieś pół godziny spóźnienia na pierwszą godzinę, co z prawie tygodniem nieobecności nie stanowiło zbyt korzystnego bilansu, ale nie przejmował się tym. Do szkoły wejdzie po angielsku, a motyw brytyjski jest w tym roku w modzie.
             Oczywiście nie przyzna się do tego, że przez ostatni tydzień mieszkał w toalecie, z powodu tzw. grypy żołądkowej. Był na Bahamach. Tak, Bahamy to idealnie wyjście z sytuacji.
            Dotarł do szkoły. Nie był w stanie powiedzieć, po co w zasadzie tam chodzi. Edukacja była jednym z tych dziwnych, pokrętnych wyrazów, których znaczenia nie znał, nie chciał znać i nie miał zamiaru poznawać, nie było mu to potrzebne do życia i szczęścia. Zamiast spełniać całe dnie na wyprzedażach w warszawskich, ewentualnie krakowskich galeriach siedział i słuchał czegoś dziwnego o komórkach, pierwiastkach czy sinusach. Irytowało go to, jednak cierpienie wynagradzały maślane spojrzenia dziewczyn skierowane prosto w niego.
            Bartosz Pogodowski lubił być w centrum uwagi.
            Czy raczej: centrum uwagi lubiło być w Bartoszu Pogodowskim, jak zwykł mawiać.
            Przekroczył próg, oczekiwał PRZYNAJMNIEJ oklasków, owacji na stojąco, wiwatów, fanfarów i stada dziewczyn w bikini rzucających się mu na szyję.
            Nic takiego się nie stało.
            Bartosz Pogodowski był wściekły.
            Mamrocząc pod nosem słowa niezbyt cenzuralne (warto dodać, iż wymawianie „r” było dla niego zbyt mainstreemowe – złośliwi prostacy twierdzili, że po prostu się seplenił), rzucał „kulwami” na prawo i lewo, od czasu do czasu racząc kogoś podniosłym „spieldalaj”. Nie mógł określić, co spowodowało nagły brak zainteresowania jego, oczywiście skromną, osobą. Jednego był pewny – gdy znajdzie powód… Zemsta będzie słodka.
            O tak, mszczenie się było jednym z wielu talentów Bartosza.
            Doszedł do sali gimnastycznej, gdzie zgromadziło się wyjątkowo dużo ludzi, konkretnie – przedstawicielek płci poniekąd pięknej. Stanąwszy na najwyższym schodku obserwował, co wzbudziło nagłe zainteresowanie dziewcząt. Po raz pierwszy nie był to on.
            Namierzył ich. Jędrzej Piaściak, z którym przez trzy gimnazjalne lata edukacji, cokolwiek to oznaczało, siedział na biologii stał w towarzystwie nieznanego mu wysokiego blondyna. Pogodowski prychnął z pogardą. Loki były w tym sezonie zdecydowanie niemodne, tak samo szary T-shirt z logo Green Daya, muzyki nieoryginalnej oraz niealternatywnej, do tego nie maksymalnie ciasne rurki i zniszczone trampki…
            Dlaczego wszystkie patrzą się TAM…?
            Bartosz Pogodowski zmrużył oczy.
            Skoro tak się sprawy mają… Czas zacząć wojnę.
* * *
            Jedną z moich (nielicznych oczywiście) wad była otwartość na ludzi, cecha przez ogół pożądana, przeze mnie zaś przeklęta, by nie powiedzieć – przeklinana. Dość znaczącym problemem było to, że ową otwartość na ludzi odczuwałem wyłącznie wewnętrznie. Gdy spotkałem rzeczonego człeka na swej drodze nie miałem bynajmniej ochoty rzucać mu się radośnie na szyję. Wręcz przeciwnie – miałem ochotę uciekać, gdzie pieprz tudzież insza gałka muszkatołowa rośnie.
            Przekładało się to m.in. na niepohamowaną chęć robienia za odźwiernego. Od dłuższego czasu miałem dziwną awersję do drzwi i dla własnego bezpieczeństwa wolałem się do nich nie zbliżać.
            Agresywny dzwonek. Po chwili przeraźliwy wrzask Zofiji z dołu.
            - LUUUUCUUUUUUŚ! OTWÓRZ!
            Z głośnym jękiem zatrzasnąłem „Jedenaście pazurów”.
            - Jesteś bliżej… - ośmieliłem się nieśmiało zaprotestować.
            - ZAJĘTA JESTEM.
            - Niech Natalia otworzy! – wpadłem na nowy, iście szatański pomysł, żeby tylko nie ruszać tyłka z wyjątkowo wygodnego łóżka.
            - Natalia, drzwi!
            - Nie uuuuuuuuuuuumieeeeeeeem! – zawył mały potwór.
            Zgrzytnąłem zębami.
            - LUCYFER!
            - Idę, idę – burknąłem pod nosem, zwlekając się z kanapy.
            Poczłapałem w dół schodów, w myśli wyklinając kochaną siostrzyczkę, która podejrzanie się wycwaniła, co zdecydowanie zagrażało mojemu życiu i zdrowiu. Przeszedłem korytarz, zaglądając do kuchni i wykonując znaczący gest palcem przez szyję w stronę Belzebuba, po czym z rozmachem otworzyłem drzwi.
            Stanąłem oko w oko z godzillą. Choć nie, jest to zdecydowanie krzywdzące porównanie dla piękności z japońskich horrorów. Stanąłem więc oko w oko z czymś, nie bardzo wiedziałem, co to było. Jedno było natomiast pewne – to coś się na mnie PATRZYŁO.
            Stało, opierając się o framugę nieszczęsnych drzwi (śmiałek o skłonnościach samobójczych mógłby stwierdzić, iż było to seksowne), wciśnięte w okowy przyciasnego, szarego, mieniącego się w słońcu żakietu, takiejże samej, do bólu kusej spódniczki, pamiętające czasy mezozoiku pantofelki oraz nieskazitelnie białą koszulę zwieńczoną burzącym poczucie estetyki, niewątpliwie ręcznie dzierganym kołnierzykiem. Na natapirowanych, zalakierowanych na sztywno włosach lśnił wyjątkowo kretyński melonik w kolorze róż oczojebny. Całości dzieła dopełniały wyróżowione policzki, upaćkane złotą szminką, złożone w ciup usteczka oraz wymalowane czymś do złudzenia przypominającym węgiel brwi, gdzieś w połowie czoła, nadając żabiej twarzy wyraz permanentnego zdziwienia.
            - Dzień dobry, Lucyferku – zaświergoliła Aurelia Bączek, sekretarka miejscowego liceum, zalotnie trzepocząc rzęsami.
            Oniemiałem wobec tej śmiertelnej dawki seksapilu. Wręcz zaparło mi dech w piersiach. Obezwładniony, poczułem pierwsze kropelki potu urządzające sobie wędrówkę od czoła przez całą powierzchnię twarzy. Zachwiałem się, odnalazłem oparcie w futrynie, z daleka od odzianych w koronkowe rękawiczki rączek panny Bączek.
            - Nic ci nie jest? Dobrze się czujesz? – zapytała z wyraźną troską, przybliżając się do mnie o krok.
            Oczami wyobraźni już widziałem, jak padam, omdlony, bez tchu, a Aurelia z przestrachem zawisa nade mną, po czym postanawia pobudzić mnie do życia metodą usta – uwalone złotym czymś usta…
            - NIE! – wrzasnąłem przeraźliwe, nagle odzyskując wszystkie siły nie tylko witalne. Odskoczyłem, chowając się niemal w całości za drzwiami. – Znaczy… Tak, wszystko w porządku, czuję się dobrze, bardzo dobrze, wyśmienicie wręcz! – dyszałem jak po przebiegnięciu maratonu. – C… Co panią sprowadza w skromnie progi domu W… Wiśniowieckich? – wydukałem.
            Niewiasta (choć znaczący wąsik pod jej nosem kazał mi w to zdecydowanie wątpić) poprawiła włosy.
            - Przyszłam do pani Zofii, ale jeśli nie ma jej w domu, to chętnie poczekam, o ile dotrzymasz mi towarzystwa… - oblizała wargi językiem.
            Wzdrygnąłem się. Z trudem udało mi się powstrzymać od wykwilenia „ratunku” w kierunku kuchni.
            - Babcia jest w kuchni, z… z… – pisnąłem cienkim głosem, jeszcze bardziej przyklejając się do drzwi. Ostatni wyraz nie chciał przejść mi przez gardło. – Z… z… zapraszam…
            Z  nietęgą miną wyminęła mnie, drobnymi kroczkami zmierzając w stronę wskazanego przeze mnie pomieszczenia.
            Kiedy główne zagrożenie minęło, błyskawicznie wcisnąłem się w zniszczone trampki, chwyciłem leżące gdzieś na szafce klucze i opuściłem skażone domostwo, na schodach nieomal zabijając śmiejącą się do rozpuku Kiro.
            - Z czego się śmiejesz? – warknąłem, podtrzymując ją za łokieć, kiedy zachwiała się niebezpiecznie. – TO nie jest zabawne!
            - A mnie to bawi – stwierdziła gdzieś między kolejnymi wybuchami śmiechu.
Zmrużyłem oczy, chwilę przyglądając się jej mściwie. Burknąłem kilka niezbyt cenzuralnych słów i poszedłem przed siebie. – Ej, czekaj! – próbowała mnie dogonić. Mimo to nie zwolniłem kroku.
            W milczeniu mijaliśmy kolejne uliczki, kiedy w końcu, złapawszy choć namiastkę oddechu, dziewczyna się odezwała:
            - Gdzie my właściwie idziemy?
            Zatrzymałem się bez uprzedzenia, przez co wpadła na mnie, prawie znów lądując na chodniku.
            Ha, nie tylko ja ciągle ląduje na parterze.
            - Chcesz wiedzieć, gdzie idziemy? – zapytałem, zniżając głos. Wpatrzyłem się w brązowe tęczówki, starając się nie mrugać. Karolina odsunęła się.
            - Wszystko w porządku…? – zapytała niepewnie.
            Uśmiechnąłem się diabelsko.
            - Dwa razy czekoladowe proszę.
            - CO?!
            Szczerząc zęby, wcisnąłem jej w rękę rożek z lodem, który przed chwilą podał mi znudzony sprzedawca. Wytrzeszczyła oczy, nie powiedziała nic.
            Usiedliśmy na jednej z ławek na rynku, patrząc na taplające się w fontannie wróble.
            - Dlaczego ja? – jęknąłem w końcu, przerywając ciszę. – Dlaczego one wszystkie…
            - Dobra dupa z ciebie, Anioł – zarechotała Kiro, odrzucając włosy na plecy.
            - Bardzo śmieszne.
            - No co, taka prawda, wszystkie na ciebie lecą. Dosłownie wszystkie. Łącznie z panną Bączek…
            Wzdrygnąłem się na wspomnienie bliskiego spotkania pierwszego stopnia z monstrum.
            - Nie przypominaj mi o tym.
            Zachichotała dźwięcznie. Zawiał zimny wiatr, jesień mocno walczyła z rozleniwiającym, ciągle letnim nastrojem.
            - Nimi bym się nie przejmowała. Na maślanych spojrzeniach i listach miłosnych się skończy, raczej nie grozi ci osaczenie i zbiorowy gwałt w jakimś ciemnym zaułku. Bardziej bym się martwiła tamtym – machnęła głową w kierunku ubranego w przeraźliwie ciasne rurki, czerwono-czarną koszulę w kratę, hipsterskie okulary oraz czerwone Conversy chłopaka.
            - Co to jest? – wytrzeszczyłem oczy patrząc, jak machając głową odrzuca prostowaną grzywkę ciemnych włosów z czoła.
            - Pogo.
            Przyjrzałem się raz jeszcze. Facet ni jak nie przypominał skaczących w glanach punków.
            - Bartosz Pogodowski. Pogo. Do niedawna bożyszcze Mhrokowa.
            - Do niedawna?
            Dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie.
            - Tak. Teraz jesteś ty. Skoro jesteś ty, jego już nie uwielbia 99,9% mieszkających tu nastolatek. A to oznacza wojnę.
            Jęknąłem głośno, przyciągając spojrzenie stojącej nieopodal blondynki.
            - Dlaczego? Dlaczego właśnie mnie to spotyka? Dlaczego, ach, dlaczego, ach… - mamrotałem pod nosem co raz szybciej. Kiro roześmiała się tylko, co przerwało mój monolog pytań retorycznych. – Coś ty taka radosna dzisiaj, co?
            - Mam dobry humor.
            - Mam się bać?
            - Nie, nic ci nie zrobię. Po prostu mam dobry humor, to takie dziwne?
            - Szczerze czy taktownie?
            Ze śmiechem wbiła mi łokieć między żebra.
            - Ciesz się, Anioł, jutro już nie będę taka miła. A teraz chodź, za nim KTOŚ pożre cię wzrokiem – łypnęła w kierunku blondynki.
            - Taa, od pożerania jesteś tu ty.
            - Chciałbyś.
            - Chciałabyś, żebym chciał.
            - Chciałbyś, żebym chciała, żebyś chciał.
* * *
Stanąłem przed drzwiami sali numer osiemnaście dokładnie czternaście minut po ósmej. Byłem spóźniony na geografię, po raz trzeci w tym miesiącu, co nie stawiało mnie w zbyt dobrej sytuacji. Jakby tego było mało, do głowy przyszedł mi wyjątkowo głupi pomysł, jak uniknąć opieprzu ze strony uczącej geografii jędzy. W sumie ów wyjątkowo głupi pomysł chodził mi po głowie już od kilku dni, a teraz wreszcie miałem okazję wcielić go w życie, jednak nie byłem przekonany, czy to dobry pomysł.
Raz się żyje, potem tylko straszy. 
Odetchnąłem głęboko i otworzyłem drzwi.
- TROLL JEST W LOCHACH! – rozdarłem się, wpadając do klasy. Widząc osłupiałą minę nauczycielki oraz uczniów, wyciągnąłem na wierzch pokłady dawno ukrytego talentu aktorskiego i omdlewającym głosem dodałem – To chyba źle. – Opadłem na podłogę.
Dłuższą chwilę leżałem, pośladkami wycierając brudną posadzkę, zanim do wszystkich dotarło, o co chodzi. Wybuch śmiechu był wręcz ogłuszający.
Ha, 1:0 dla Anioła.
Szczerząc radośnie zęby i kłaniając nisko mamroczącej coś pod nosem nauczycielce, przemknąłem się na koniec sali, z westchnieniem ulgi opadając na wolne miejsce obok płaczącej ze śmiechu Kiro.
- Jezu, Anioł, to się leczy – zachichotała, ocierając spływające po policzkach łzy. Po chwili jednak oprzytomniała. – To, że się śmieję, wcale nie znaczy, że żyjemy w przyjaznych stosunkach.
Westchnąłem ciężko.
Rok szkolny rozpoczął się na dobre. Z powodu nieskrywanej nienawiści do wszystkiego, co zaczyna się na „mate-”, a kończy na „-matyka” wylądowałem w klasie do bólu humanistycznej, ku, chwilowej, ale zawsze, rozpaczy Jędrusia, który stwierdził, że spędzając pięć dni w tygodniu czas z jego bliźniaczką zapomnę o nim. Niestety dla mnie, na szczęście dla niego, tak się nie stało, albowiem ponieważ różowowłose dziewczę z przyczyn bliżej nieznanych miało na mnie alergie. Była wredna bardziej niż zwykle, ironiczna bardziej niż zwykle, złośliwa bardziej niż zwykle…
W ogóle była bardziej niż zwykle, co, szczerze mówiąc, przerażało mnie.
            - Anioł! Piaściak! Ciszej, bo mnie głowa strasznie boli, czytajcie sobie temat… Strona 394.
            Wywróciłem tylko oczami, otwierając podręcznik.
            Nauczycielka geografii, Edyta Brzeska, ze Snapem miała, niestety, dużo wspólnego. Była wredna, miała grupę pupilków ze swojej klasy, ukochanych przez nią, znienawidzonych przez całą resztę. Na lekcjach siedziała, jęcząc, że boli ją głowa, źle się czuje, ma zły humor, więc mamy siedzieć cicho, czytać podręcznik, robić notatki, uzupełniać ćwiczenia, a potem pisać z tego kartkówki. Jak przypuszczałem, Liceum Ogólnokształcące im. Św. Kwadrata (Kwadratu? Świętej figury geometrycznej) przypominało Hogwart aż do bólu – oprócz Snape’a na geografii, Umbridge w sekretariacie, po szkole kręcił się Rubeus Hagrid w postaci Andrzeja Tępniaka, sympatycznego biologa z niemal półmetrową, gęstą brodą, fizyczka, Leokadia Żechowska, z powodzeniem mogła robić za Minervę McGonagall, chemik ze skłonnościami sadystycznymi do  złudzenia przypominał Flitwicka, a wfu uczył Remus Lupin.
            Wrzesień dobiegał już końca, złota, polska jesień walczyła z ciągle niepoddającym się latem. Szkolna rzeczywistość była tak samo szara, jak zwykle – zażarte bitwy pomiędzy nauczycielami a uczniami, uczniami a uczniami, nauczycielami a nauczycielami, księdzem kontra resztą świata toczyły się nieustannie. Byłem do tego przyzwyczajony po latach spędzonych w mrągowskim gimnazjum. Prawdopodobnie tak było wszędzie, co w sumie nie poprawiało nikomu humoru, noale cóż, bywa, pies się topi, łańcuch pływa, a życie jest ciężkie jak dwa złote w papierku.
            Zabrzmiał dzwonek, powodując mój głośny jęk.
            Matematyka.
            Tak, to było jedyne, co mi się w szkole nie podobało.
            Wojciech Szaleniec, prawdopodobnie pamiętający czasy karbonu, idealnie pasował do swojego dość oryginalnego nazwiska (Stwierdził Lucyfer Anioł – szepnął cichy, złośliwy głos w mojej głowie), choć nie wiem, czy „szaleniec” to nie jest zbyt łagodne określenie co do jego znaczącej wielkości persony.
            Kontynuując potterowskie porównania, Wojciech Szaleniec był łudząco podobny do Vernona Dursley’a. To samo nalane, tłuste cielsko odziane w przyciasne, prążkowane garnitury, krzaczaste brwi i takież wąsy w kolorze świńskiego blond, łysiejący, rubaszny czerep. Kiedy mówił, co chwila chrząkał, ocierając spływający z czoła pot haftowaną w maki chustką. Zazwyczaj zasiadał za biurkiem na katedrze, łypiąc złowieszczo perkatymi oczkami.
            No i się na mnie uwziął.
            Wiem, że niemal każdy uczeń twierdzi, że któryś z nauczycieli się go przyczepił, nie daje mu spokoju, spędza sen z powiek, et cetera, et cetera. Problem polegał na tym, że Wojciech Szaleniec NAPRAWDĘ się na mnie uwziął.
            Zająłem strategiczne miejsce w ostatniej ławce, starając wtopić się w ścianę. Nic z tego.
            - Anioł, ssszatanie – wysyczał, machając w moim kierunku tłustym paluchem. – Chodź tu.
            Podniosłem się z miejsca, powoli człapiąc w stronę biurka.
            - Tak, panie profesorze?
            - Co to jest? – odchrząknął, ocierając pot.
            Z bliska było to jeszcze bardziej obrzydliwe.
            - Prawdopodobnie pineska, panie profesorze.
            - Przecież wiem, nie rób ze mnie idioty, Anioł – wycharczał.
            Nie muszę robić z pana idioty, panie profesorze.
            - Co pineska robiła na moim krześle?
            - Nie wiem, panie profesorze.
            - Ja za to wiem, Anioł.
            - Więc proszę nas oświecić, panie profesorze.
            Miałem stanowczo dość dyskusji, która i tak prawdopodobnie skończy się wizytą u dyrektora oraz kolejnym liścikiem wysłanym do rodziców, który zapewne przechwyci babcia. Zofia Wiśniowiecka była o wiele gorsza od obojga Aniołów razem wziętych.
            - Ktoś chciał, żebym na niej usiadł, Anioł, KTOŚ chciał. Jak myślisz, Anioł, któż to mógł być?
            - Nie mam pojęcia, panie profesorze.
            - Nie kpij sobie, Anioł! Przecież widzę, że cię to śmieszy! – twarz mu poczerwieniała, pot zaczął spływać wielkimi kroplami.
            - Ależ skąd, mnie to nie śmieszy, uważam to za prostackie i prymitywne.
            - WON DO DYREKTORA!
            Bez słowa opuściłem salę. Wbiłem ręce w kieszenie, kierując się do gabinetu głowy szkoły.
            Moim jedynym marzeniem była teraz śmierć matematyka. Długa i bolesna. Nic więcej.
* * *
            Wracałem ulicami Mhrokowa sam. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Z rękami wbitymi w kieszenie i szczerym, wyjątkowo głupim słowiańskim uśmiechem na facjacie (tak, przebywanie z Jędrzejem zdecydowanie szkodzi życiu i zdrowiu) rozpamiętywałem pasjonujące historie z życia małoletniej Kiro. Wesoło pogwizdywałem bliżej nieznaną melodię, kopiąc przed sobą kamień. Postanowiłem rozeznać się trochę w mieście – ciągłe wycieczki w towarzystwie dziadków czy Piaściaka były nie tyle nużące, co dziwne, a moja delikatna i subtelna psychika już dawno radośnie chybotała na skraju otchłani rozpaczy.
            W południowej części miasta, nieopodal lasu, pod którym znajdowała się księgarnia, na ulicy Podbipięty (doprawdy, musiał tu mieszkać jakiś niepoprawny fanatyk sienkiewiczowskiej trylogii), zauważyłem siedzącą na murku jednego z ogrodzeń dziewczynkę. Na oko siedmio-, może ośmioletnia, nie wyglądała na szczęśliwą – skrzyżowane nogi, opuszczona głowa, z której smętnie zwisały dwa ciemne, mikre warkoczyki. Wyłamując sobie małe paluszki machała stopami odzianymi w zniszczone tenisówki.
            Jako człowiek dobrego serca (a także odziedziczonej po mamusi wścibskiej ciekawości), postanowiłem ją uszczęśliwić.
            - Co tam? – zapytałem, przysiadając się. Nie było to najlepszym pomysłem – niski murek zmusił moje patyczkowate kończyny dolne do odstawania w różnych dziwnych kierunkach.
            O dziwo, dzieciak nie odskoczył z dzikim, przerażonym wrzaskiem. Podniósł tylko głowę, patrząc na mnie wielkimi, niebieskimi oczami ze zdziwieniem.
            - Pan… pan mówi do mnie? – wychlipała piskliwym głosikiem.
            Na wszelki wypadek rozejrzałem się. W pobliżu nie było żywej duszy, nie licząc spasionego, rudego kocura wylegującego się w słońcu po drugiej stronie ulicy. Bacznie obserwował nas zielonymi ślepiami, od czasu do czasu ruszając tylko końcówką prążkowanego ogona.
            Nie, stop. Koty NIE OBSERWUJĄ ludzi. Koty to tylko koty.
            - No… nikogo innego tu nie, więc wychodzi na to, że tak. Poza tym żaden pan, Lucyfer jestem.
            Wzdrygnęłam się, słysząc moje imię i spojrzała na mnie z przestrachem. Westchnąłem tylko.
            - Daj spokój, przecież nie jestem szatanem… Choć matematyk twierdzi coś innego, ale to psychiczny człowiek. Po prostu rodzice są chorzy na punkcie oryginalności, przez co cierpię już blisko siedemnaście lat… Nieważne – potrząsnąłem głową zdając sobie sprawę z tego, że za bardzo się rozgadałem. Jak zwykle. Idiota.
            - Ania – dziewczynka nieśmiało się uśmiechnęła.
            - Więc… co tu robisz? – zagadnąłem ostrożnie. Niby wszystko fajnie, a i tak miałem wrażenie, że zaraz zwieje z krzykiem, że jakiś obcy człowiek ją maltretuje. Z dzieciakami nigdy nic nie wiadomo.
            - Czekam.
            - Na mamę? – błysnąłem inteligencją oraz kreatywnością.
            - Nieee… Na pana Antoniego. Tylko on tu czasami przychodzi – wyraźnie posmutniała. Za chwilę jednak podniosła głowę, przyglądając mi się uważnie. Wahała się, starając odpowiednio ułożyć pytanie. – A ty… jak… znaczy… no wiesz…
            - Co „jak”? – może i nie jestem zbyt inteligentny, ale nie miałem pojęcia, o co chodzi siedmiolatce.
            - No… Jak… Jak zginąłeś – wyszeptała niemal niedosłyszalnym głosem, który ginął w dmącym wietrze.
            Miałem wrażenie, że się przesłyszałem. Dłuższą chwilę zajęło mi przetworzenie treści pytania, a i tak byłem przekonany, że coś źle zrozumiałem.
            - Jak to zginąłem?! – wytrzeszczyłem oczy.
            Dziewczynka jeszcze bardziej się zmieszała. Bawiła się swoimi palcami, w ogóle nie podnosząc na mnie wzroku.
            - No bo… Widzisz mnie. I ze mną rozmawiasz. No to…
            W tej chwili na ulicę wkroczyło stado radośnie rechoczących dresów, zakłócając nierealną wręcz ciszę, która jeszcze przed chwilą tu panowała.
            - To co? – zapytałem, z powrotem spoglądając na dziecko, którego jednak już nie było.
            Podniosłem się z murka, otrzepując spodnie z piachu. Rozejrzałem się, chcąc dostrzec jakiekolwiek drgnienie roślin w znajdującym się za mną ogrodzie sugerujące, że właśnie tam schowała się dziewczynka, jednak nic takie nie zauważyłem. Wszystko wyglądało tak, jakby jej tam w ogóle nie było.
            Dziwne.
            - Anioł, urwał! – usłyszałem tubalny głos, a sekundę później poczułem klepnięcie w plecy, przez które prawie wyplułem płuca. – Jak miło cię, urwał, widzieć!
            Próbując odzyskać oddech spojrzałem na radosną twarz Arusia Zabójcy z powątpieniem.
            - Taa, mnie ciebie też.
            Na rogu pojawiła się niska, do tego przygarbiona postać. Podpierający się laską staruszek niespodziewanie żwawym krokiem zmierzał w naszą stronę. Wśród młodzieńców w dresikach zapanowała chwilowa cisza, znów opanowując całą ulicę, przerywało ją tylko miarowe stukanie drewnianej laski o popękane płyty chodnikowe. W milczeniu patrzyłem, jak staruszek obrzuca Arkadiusza oraz jego przemiłych, dbających o problemy ludzkości kolegów niezbyt przychylnym spojrzeniem. Podszedł do staroświeckiej, oplecionej czerwieniejącym już bluszczem latarni, pod którą jeszcze prze kilkoma minutami siedziałem z tajemniczym dzieckiem. Z wyraźnym trudem schylił się i tak tkwił przez dłuższy czas. Chciałem do niego podejść, myśląc, że źle się czuje, coś się stało, ale dostrzegłem stojącą u stóp latarni średniej wielkości butelkę wykonaną z ciemnozielonego szkła, do której mężczyzna właśnie wkładał świeżo ścięte kwiaty. Wyprostował się, stał, patrząc zamglonymi oczami w bliżej nieokreślonym kierunku. Z jego piersi wyrwał się cichy, bolesny szloch, który jednak niemal natychmiast stłumił. Łapiąc się bluszczu, wykonał kciukiem znak krzyża, po czym oddalił się szybkim, pełnym cierpienia krokiem.
            - Kto to był? – spytałem zachrypniętym głosem, gdy staruszek zniknął mi z pola widzenia.
            - Antoni. Codziennie tu przychodzi.
            - Ale… dlaczego?
            - Nikt, urwał, nie wie…
            Słowa Arusia przerwał jeden z jego znajomych, odziany, dla odmiany, w szary dres.
            - Jak to, urwał, nie wie? Jak to, urwał, nie wie? A legenda?!
            Słysząc ten wyraz jęknąłem. Miałem stanowczo dość mhrokowskich historii.
            - Jaka znowu legenda? – jęknąłem.
            - Podobno tu kiedyś zginęła, urwał, dziewczynka. Ktoś ją, urwał, potrącił samochodem czy cuś. Antoni przechodził obok, próbował ją, urwał, ratować, ale mu, urwał, zginęła na rękach.
            Przełknąłem głośno ślinę. Mój mózg otrzymujący zdecydowanie zbyt dużą ilość horrorów i opowiadań fantastycznych pracował na najwyższych obrotach, wręcz słyszałem zazębiające się trybiki.
            - D… Dawno to było?
            - Jakieś 10 lat, urwał, temu, bo co?
            - Nie, nic…
            Szybko pożegnałem się i pomknąłem w stronę domu.
            Daj spokój, idioto, przecież nie rozmawiałeś z duchem – szepnął dogorywający rozsądek gdzieś w mojej głowie.
            Problem polegał na tym, że nie byłem do co tego przekonany.
            

6 komentarzy:

  1. Właśnie dzisiaj chyba z pięć razy odświeżałam Rzemyka na Onecie, nim pomyślałam: "O nie, pewnie rzuciła to w cholerę!". Nie chciałabym tego ani trochę, więc nawet się cieszę, że przeniosłaś się na blogspot. Przynajmniej tworzymy taką małą rodzinkę - wielu blogerów tutaj się przenosi, zauważyłaś?
    I tak z innej beczki, to co u Ciebie słychać? Jak Ci poszło z testami?

    OdpowiedzUsuń
  2. O rany, naprawdę dawno Cię nie czytałam, więc mam teraz porównanie. Bardzo się poprawiłaś. W sensie, wcześniej też byłaś fantastyczna, ale teraz... no nie wiem, jest tak lekko, poważnie, śmiesznie, ciekawie... mogłabym tak dalej wymieniać. Kurde, świetna historia. Jak skończysz tego czwartego rozdziała, to mi daj znać, dobra? :D No. To teraz muszę Ci na gadu odpisać. Z Bogiem!
    Al

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie mogę się doczekać następnego rozdziału :) Codziennie wchodzę (czasami częściej) zobaczyć czy nic nie dodałaś :D Dobrze, że przeniosłaś się na blogspot :) Czekam niecierpliwie, na dalsze przygody mojego ukochanego :D (Serio zakochałam się w Lucyferze) :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Też mam taką nadzieję :D
    I swoją drogą, fajny szablon. Zazdroszczę, że tak szybko się połapałaś z blogspotem. Ja wciąż odświeżam i na odświeżaniu się kończy. Ale pisz, pisz, jak nie mam słońca, to chociaż bym sobie poczytała, co u Lucusia słychać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Boże, połapaniem z blogspotem bym tego w życiu nie nazwała. To raczej marne próby ogarnięcia htmla, które i tak niezbyt mi wychodzą. A Twoje szablony, np. ten z maszyną do pisania, podobały mi się o wiele bardziej. oO
      No i niestety, jak zwykle, zawaliłem sprawę, więc rozdział ukaże się dopiero po 23. Jak nie masz słońca, to proponuję zabrać się za "Kuzynki", "Księżniczkę" i "Dziedziczki" Pilipiuka, które mają całkiem przyjemny klimat. Naprawdę, nieźle się je czyta, więc w ramach jakiegoś rodzaju rekompensaty - polecam.

      Usuń
  5. Kurczę... Właśnie zdałam sobie sprawę, że przeczytałam drugi raz ten rozdział. No ale nieważne, komentuję.
    Na początku nie wiedziałam jak się Pogo nazywa, Pogodyński czy Pogodowski, ale w przeważającej ilości występuje jako Pogodowski, więc temu wierzę! Nie lubię takich chłopaków, facet ma być facet, a nie baba. Tyczy się to i wyglądu i charakteru, więc Pogo nie miałby u mnie szans.
    Dziwnie rzeczy dzieją się w Mhrokowie. Potwory w studniach, duchy dziewczynek... Bo w przeciwieństwie do Lucusia ja jestem głęboko przekonana, że to był duch. Jestem ciekawa co z tego wyniknie!
    Co tam jeszcze... O. Kiro słusznie ujęła, że z Lucyfera niezła dupa. Pewnie też bym tak to skomentowała. Ale nie wiem dlaczego on tak się tym martwi, może przebierać w swoich fankach ile wlezie! Ale kurczę, taki chojrak mądrzący się na wszystkie strony, ale boi się jakiegoś babiszona podobnego do żaby ;< Nie no, Lucek, zawiodłam się. :(
    Powodzenia w pisaniu czwórki!
    A, no i masz pozdrowienia od Zielonego.
    A u mnie czwórka.
    Pozdrowienia ode mnie też, Konrad.

    OdpowiedzUsuń

Czytam = komentuję