Pjonty


„Właściwie słońce jest takie samo, ale ty jesteś starszy,
masz krótszy oddech i każdego dnia zbliżasz się do śmierci”

Pink Floyd, „Time”

W korytarzu było ciemno. Mrok rozjaśniało jadowicie zielone światło, sączące się zza przymkniętych drzwi.  Odgłos tykania zegara odbijał się echem od ścian, wydawał się być o wiele głośniejszy niż zwykle. Mój irytująco donośny oddech zdradzał niezbyt wygodne położenie, co, z przyczyn bliżej nieznanych, mnie niepokoiło. Napędzany dziwną siłą – na pewno nie robiłem tego dobrowolnie – zacząłem wspinać się po schodach w górę, zostawiając za sobą opustoszałe pomieszczenia. Przy każdym kolejnym kroku wyraźnie słyszałem głuchy jęk starego drewna oraz trzask ocierających się o siebie i uginających w stawach kości. Minąłem zamknięte drzwi sypialni rodziców, skąd dobiegł mnie dziwny, przerażający jazgot. Przyspieszyłem kroku, dopadając wreszcie do jedynych uchylonych drzwi w całym domu. Pchnąłem je. Otworzyły się szerzej z głośnym skrzypnięciem. Zielone światło, wydobywające się zza półotwartego wejścia na strych, nadawało bibliotece dość upiorny wygląd. Zupełnie nie kontrolując swoich ruchów, podszedłem do przystawionej do wejścia drabiny i postawiłem stopę na pierwszym szczeblu. Ugiął się pod moim ciężarem, zatrzeszczał niezbyt zachęcająco. Pomimo rozpaczliwych krzyków w mózgu, próbujących zatrzymać ciało, sprowadzić je bezpiecznie na Ziemię, zakopać pod kołdrą i czekać na koniec świata, piąłem się do góry, coraz bardziej przerażony. Nie kontrolując zupełnie dygoczących rąk, popchnąłem klapę. Z głośnym trzaskiem opadła na podłogę strychu, wzbijając w powietrze tuman kurzu. Krztusząc się i dławiąc, wylazłem na górę.
Stanąłem przodem do zakurzonej, drewnianej mównicy, na której rozłożona była ogromna, pożółkła księga. Za nią ustawiono porosły pajęczynami świecznik, od którego odbijał się zielony blask, którego źródło znajdowało się za moimi plecami. Dygocząc na całym ciele, odwróciłem się powoli. Nie zdążyłem zarejestrować źródła światła – całą moją uwagę pochłonęły oczy, przerażająco żywe oczy trupa, które były bliżej, bliżej, bliżej…
Poderwałem się, z trudem tłumiąc w sobie krzyk. Spojrzałem na zegarek. Na wyświetlaczu czerwona trójka migotała radośnie w towarzystwie dwóch zer. Z głośnym westchnieniem opadłem z powrotem na poduszki. Przetarłem rękami twarz, odgarnąłem mokre od potu włosy z czoła. Głucho dudniące w piersi serce powoli się uspokajało. Całą swoją uwagę skupiłem na oddechu, próbując go uregulować.
Spojrzałem w okno. Księżyc w fazie, której nazwy nigdy nie mogłem zapamiętać, świecił ostro, przebijając się przez odsłonięte żaluzje. Samolot przecinał niebo, przez chwilę udając spadającą gwiazdę. Wziąłem głęboki wdech. Uspokoiłem się.
Przynajmniej pozornie.
W głębi duszy wiedziałem jednak, że ten wzrok będzie mnie prześladował do końca moich dni.
* * *
Wybałuszonymi oczami obserwowałem scenę niepokojąco przypominającą horrory klasy B, zazwyczaj doprowadzające do wybuchów śmiechu, nie okrzyków strachu. Mi jednak śmieć się nie chciało. Nie w chwili, kiedy owy horror rozgrywał się tuż przede mną.
Czułem, jak pojedyncze włoski na rękach stają dęba, po plecach pociekły mi pierwsze strużki lodowatego potu. Przez infantylne uczucie suchości w ustach zacząłem się dusić, oczy zaszły mi łzami. Rozmazany obraz nie przegonił jednak potwornego przerażenia.
Na środku ściany stojącego za szkołą magazynu znajdowało się zmasakrowane ciało Wojciecha Szaleńca. W odsłonięty tors matematyka wbity był potężny, obusieczny miecz. Po zdobionej rękojeści spływały krople krwi, tworząc na chodniku lepką kałużę. Na klatce piersiowej ktoś wyrył tępym narzędziem szereg ustawionych półkolem symboli i liczb. Bezwładnie opadające wzdłuż ciała ręce były posiniaczone, w oczy rzucały się powyłamywane palce z wyrwanymi paznokciami.
Najbardziej przerażająca była jednak twarz.
Bladozielone, zapadnięte policzki, złamany w przynajmniej dwóch miejscach nos. Na wiszących pod nim smętnie wąsach kolejne ślady krwi. Popękane, wysuszone usta wykrzywione w nieludzkim wyrazie bólu. Nie byłem w stanie odwrócić wzroku od tego widoku, kiedy wydarzyło się coś, czego nie wyśniłem nigdy nawet w najgorszych koszmarach.
Wojciech Szaleniec otworzył oczy.
Wrzasnąłem, odruchowo się cofając. Potknąłem się o krawężnik i upadłem; nadal jednak poruszałem się w tył. Chciałem uciec – jak najszybciej, jak najdalej, żeby tylko nie patrzeć, nie widzieć, nie słyszeć i nie czuć, nie oddychać nasączonym krwią powietrzem, NIE ODDYCHAĆ W OGÓLE, zniknąć i więcej się nie pojawić. Stalowe oczy wciąż patrzyły na mnie, spoglądały w głąb duszy, wertowały najciemniejsze zakamarki umysłu, wolno zwiedzały pojedyncze komórki serca. Zimne, martwe oczy – tak ludzkie w swoim nieludzkim wyrazie.
Dłuższą chwilę zajęło mi opamiętanie się. Powoli zaczynały docierać do mnie dźwięki inne niż łomotanie własnego serca czy huk spadających z otwartej rany i roztrzaskujących się o brudną płytę chodnikową kropel krwi. Zorientowałem się, że na placu za szkołą nagle pojawiło się więcej ludzi. Poruszony tłum na kilometr cuchnął z każdą chwilą powiększającym się strachem.
Czyjeś ręce podniosły mnie z ziemi. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że zbudowane z waty nogi są w stanie utrzymać w pionie ciężar reszty ciała. Rozkojarzony spojrzałem na twarz podtrzymującego mnie Jędrusia. Spodziewałem się normalnego widoku uśmiechu ćpuna. Zmartwiony wzrok i poważna mina były jak kubeł zimnej wody wylany na głowę w mroźny, grudniowy poranek.
- Uczniowie… - wychrypiał dyrektor ściśniętym gardłem. Jak zahipnotyzowany patrzył na ciało matematyka. – Uczniowie do szkoły. Czekajcie na… Czekajcie.
Bez żadnych protestów wykonali polecenie. Kiedy drgnąłem z zamiarem udania się do sali gimnastycznej, poczułem rękę Jędrzeja na ramieniu.
- Stój – szepnął. – My… Chyba powinniśmy z nimi porozmawiać.
Szczątki ciała pedagogicznego, które nie zostały oddelegowane do uspokajania rodzącej się paniki, patrzyły na nas wyczekująco.
- Skąd się tu wzięliście? – zapytał dyrektor już spokojniejszym głosem. Patrzył na nas łagodnymi, ukrytymi pod cieniem krzaczastych brwi oczami. – Co tu się właściwie stało?
Wybiegłem ze szkoły za dziewczyną, która zniknęła, pozostawiając jedynie ślad w postaci nie do końca martwego matematyka.
- Nie wiem – chciałem powiedzieć, jednak głos odmówił mi posłuszeństwa.

* * *
            Siedziałem przed gabinetem dyrektora sam.
            Tępo gapiłem się w ścianę czekając, aż drzwi uchylą się i będę mógł wejść do środka, gdzie Edward Kabura, miejscowa szycha w policji, przesłuchiwał aktualnie Jędrusia. Jakiś czas temu ktoś wcisnął mi w rękę kubek z gorącą, parującą herbatą. Upiłem łyk, czując, jak ciepło powoli rozchodzi się po wszystkich częściach mojego ciała. Wraz z nich powoli wracałem do rzeczywistości.
            Ktoś zamordował Wojciecha Szaleńca. W sposób bestialski, z wyrafinowaniem, do którego zdolne nie było żadne zwierzę. Nie chciałem zastanawiać się nad psychiką mordercy… Optymistycznie zakładając, że psychikę w ogóle miał. W tym momencie ważniejsze było dla mnie to, że matematyk nie żył.
            A przynajmniej nie do końca.
            Drzwi gabinetu otworzyły się, kiedy odganiałem od siebie TEN WZROK. Zza nich wyłonił się wyjątkowo blady i niecieszący twarzy Jędrzej. Omiótł mnie niewidzącym spojrzeniem, cicho pożegnał się z policjantem i szybkim krokiem poszedł w kierunku wyjścia ze szkoły.
            - Zapraszam.
            Wstałem z krzesła, ominąłem mężczyznę i wszedłem do gabinetu. Usiadłem na wolnym krześle naprzeciwko biurka, na którym jeszcze niedawno siedziałem, tłumacząc dyrektorowi, że jestem niewinny, a z lekcji matematyki wyrzucono mnie jak najbardziej niesłusznie. Teraz na miejscu dyrektora zasiadł policjant, przedstawiając mi się cichym, ale stanowczym głosem.
            Nie był stary, jednak na skroniach, na tle ciemnych włosów wyraźnie odbijały się pierwsze oznaki siwizny. Miał minę człowieka całkowicie zrezygnowanego – całości dopełniały przekrwione, zmęczone oczy, które mimo wszystko patrzyły na mnie w ciepły sposób.
            - Opowiedz po kolei, co się stało – poprosił, wciąż nie podnosząc głosu.
            Zacząłem mówić. Zdania urywały się w połowie, głos raz za razem odmawiał posłuszeństwa. Do tego czułem nieznośne palenie w gardle, które wcale nie ułatwiało opowieści.
            - Dlaczego wyszedłeś na dwór? – zadał pytanie, kiedy ostatecznie zamilkłem. Pytanie, którego bałem się najbardziej.
            Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Jakieś resztki ukrytego gdzieś głęboko sumienia rozpaczliwie wołały o powrót na właściwą ścieżkę życia. Już otwierałem usta, żeby powiedzieć prawdę, kiedy przypomniało mi się przerażenie Jędrusia, dziwne zachowanie Kiro, ogólny zamęt i kilka dość radosnych chwil, które, zasadniczo, składały się na najlepszą część mojego życia…
            Egzystowanie po ciemnej stronie księżyca było o wiele ciekawsze od jakiegokolwiek innego bytu.
            - Wyszedłem się przewietrzyć. Na sali było duszno, a ja potrzebowałem powietrza, więc…
            Kabura westchnął, przecierając dłońmi zmęczoną twarz.
            - Dobrze, jesteś wolny. Staw się w sobotę o dziewiątej na komendę, złożysz zeznania raz jeszcze, na spokojnie – podniósł się z krzesła, sięgając po marynarkę. – Odwiozę cię do domu.
            - Nie, dziękuję – zaprzeczyłem szybko, zrywając się z miejsca. – Ja… przejdę się.
            Spojrzał na mnie zdziwiony.
            - Anioł… Zbliża się północ. Gdzieś w okolicy kręci się psychopatyczny morderca, a ty chcesz wracać do domu sam?
            - Muszę trochę ochłonąć. Proszę.
            Przez chwilę patrzył mi prosto w oczy. Musiał z nich coś wyczytać, bo tylko westchnął, pogrzebał chwilę w kieszeni marynarki i rzucił mi latarkę.
            - Oddasz w sobotę. Bądź ostrożny.

* * *
            Ulice Mhrokowa były puste.
            Szedłem powoli po krawężniku, co jakiś czas z cichym chrzęstem zgniatając zmrożone rośliny na poboczu. Wbiłem zmarznięte ręce w kieszenie. Oddychałem zimnym, świeżym powietrzem, zagłuszając myśli jakimś post-black-heavy-speed-psycho metalem, który ryczał mi w słuchawkach. Powoli uspokajałem się, mięśnie przestały same z siebie dygotać, a ja ośmielałem się nawet podejrzewać, że może uda mi się tej nocy zasnąć nawet bez pomocy kilku tabletek nasennych. Kilka minut później okazało się, że będzie to absolutnie niemożliwe.
            Potknąłem się o coś. Klnąc cicho pod nosem, złapałem za gałąź drzewa, usiłując utrzymać równowagę i spojrzałem za siebie. Przełknąłem głośno ślinę.
            Pod drzewem, tuż przy krawężniku, po którym szedłem, stała porzucona torba. Zignorowałbym ten widok, gdyby nie kilka znajomych naszywek, wypisane markerem słowa „Oko za oko, ząb za ząb, dlaczego dupa za szmal?”*, przypinka z Insygniami Śmierci i naderwana kieszeń na komórkę. Z łomoczącym sercem zajrzałem za drzewo.
            Kiro siedziała, skulona, w pozycji embrionopodobnej, telepiąc się z zimna. Wyłączyłem błyskawicznie muzykę, wciskając zwinięte słuchawki do kieszeni i zbliżyłem się. Delikatnie, żeby jej nie przestraszyć, położyłem jej rękę na ramieniu. Drgnęła, zaskoczona. Podniosła na mnie smutne, zapuchnięte od płaczu oczy.
            - A… Anioł? – wychrypiała przez ściśnięte gardło. Zanim zdążyłem w jakikolwiek sposób zareagować, rzuciła mi się na szyję, mocno się przytulając i zaczynając głośno łkać.
            Objąłem ją delikatnie, uspokajająco gładząc po plecach. Oparłem się o pień drzewa, żeby nie stracić równowagi.
            - Co się dzieje? – szepnąłem, nie licząc nawet na uzyskanie odpowiedzi.
            - Ja… - zawyła dziewczyna. – Ja nie mogłam nic… Nic zrobić… Chciałam go… Powstrzymać… Ale… Zostawić… Spokój… I… Nie mogłam… Ja nie umiem… I nie mogłam… Za późno…
            Nie chciałem zastanawiać się nad sensem jej słów – jakiekolwiek skierowanie myśli właśnie na TEN TOR było niebezpieczne. Wystarczyłaby jedna, żeby pociągnąć za sobą resztę, a nie ufałem na tyle resztkom swojej psychiki, żeby móc spokojnie stwierdzić, że przyjmę to bezboleśnie. Gładziłem więc bezmyślnie jadowicie różowe włosy, gapiąc się na mrugające światło latarni. Nawet nie zorientowałem się, kiedy zmęczona płaczem dziewczyna zasnęła.
            Westchnąłem cicho. Zarzuciłem sobie jej torbę na ramię, złapałem bezpieczniej drobne ciało i podniosłem się. Nie było tak źle, jak myślałem. Od domu Piaściaków dzieliło mnie na szczęście tylko kilka przecznic. Szedłem szybciej, starając się jednak zbyt nie kołysać śpiącą Kiro – nie wiedziałem, w jakim humorze jest tuż po obudzeniu, jednak długość jej paznokci wyraźnie podpowiadała mi, że lepiej tego nie sprawdzać. Skoncentrowałem się na przybliżającym się z każdą chwilą domem. Światło na werandzie było zapalone, a po podwórku ktoś kręcił się, w sposób dość chaotyczny. Już chciałem się wycofać, nie mogąc dostrzec, kim jest ów człowiek, kiedy usłyszałem znajomy krzyk. Przyspieszyłem. Kiedy przekraczałem furtkę, dopadł mnie Jędrzej ze swoim ojcem.
            - Co się stało? – wydyszał mężczyzna, patrząc na mnie z przerażeniem.
            - Nie wiem – odparłem, starając się zatrzymać zjeżdżający po ramieniu pasek torby. – Ja… Znalazłem ją pod drzewem, trochę dalej, płakała, a potem… Potem zasnęła, nie wiedziałem, co robić, więc…
            - Dziękuję – szepnął tylko, odbierając ode mnie dziewczynę. – Poczekaj minutę, zaraz odwiozę cię do domu.
            Poczekałem. Minutę spędziłem na gapieniu się na Jędrusia w celu uzyskania wyjaśnień.
            Nie usłyszałem nic.
* * *

W lesie było wyjątkowo cicho.
Mrok rozpraszało delikatne światło latarki. Przedzierała się przez gęste, kłujące krzaki, przeklinając w duchu swoją głupotę. Nie wiedziała, czemu jeszcze kilka godzin temu z dumą twierdziła, że samotna wycieczka turystyczno-krajoznawcza po uśpionym nocą lesie to genialny pomysł. Mało tego – była przekonana, że nic innego nie da się zrobić. Przekonała się, że północ to jednak dość inspirująca godzina, ponieważ w głowie ułożyła spis przynajmniej dwudziestu rozwiązań danej sytuacji nie wymagających wstawania o barbarzyńskich porach, nocnych, piątkowych wycieczek po potraktowanym przymrozkiem lesie, czy samodzielnego wykonywania rytuałów czarno magicznych, które mogły okazać się tragiczne w skutkach.
Teraz było za późno, żeby się wycofać. Mimo wszystko.
Dobrze wiedziała, że musi zrobić to sama. Nikt nie mógł jej w tym pomóc, ponieważ nikt nie widział żadnego problemu. Dla nich… Dla nich ta cała sytuacja była wyłącznie działaniem psychopatycznego mordercy. Oni nie widzieli tego, co ona. Nie wierzyli jej słowom. Nie chcieli wierzyć. W końcu przez ostatnie kilkaset lat nic się nie wydarzyło, interwencja jakiejkolwiek nadludzkiej siły przydała się wyłącznie w obliczu II wojny światowej, która dziwnym trafem skrzętnie ominęła Mhrokuw – jedyny oddział nazistów, któremu udało się trafić w mhrokowskie okolice, do dziś błądzi, mniej lub bardziej żwawo, po zachodniej części lasu, nie wiedząc nawet, że wojna się skończyła.
Czary przestały być w modzie.
Przyzwyczajeni do wszechpanującej normalności, nie zauważyli pierwszych oznak niebezpieczeństwa, jakie pojawiły się w do niedawna spokojnym miasteczku. Oszukiwali sami siebie, zapominając, że są na świecie rzeczy, których nie można wyjaśnić zjawiskami fizycznymi, meteorologią, geologią czy pojęciem przypadku. Przypadki nie istniały. Wszystko działo się z konkretnego powodu.
Głośny trzask suchej gałązki przerwał jej rozmyślania. Odwróciła się, nerwowo oświetlając wszystkie drzewa. Szarawy zając wielkimi susami uciekał przed snopem światła. Oparła się o drzewo, oddychając ciężko z ulgą. Za dużo horrorów. Zdecydowanie czas na odwyk od Kinga.
Drzewa i krzewy coraz bardziej się przerzedzały. Spomiędzy liści powoli wyłaniała się niemal idealnie okrągła polana. Od dawna nikt na nią nie zaglądał, jednak ślady ludzkiej działalności były wciąż widoczne.
Na środku, na wypalonym w kształcie trójkąta kawałku ziemi, ktoś ustawił dwa potężne kamienie. Tuż przed nimi leżało kilkusetletnie, od dawna powalone, jednak w żaden inny sposób nietknięte zębem czasu drzewo. Uśmiechnęła się do siebie. Wciąż pamiętała wyryty tam napis, pamiątkę po największej katastrofie w dziejach Mhrokowa – nieszczęsnym procesie o czary:
Nie jest umarły ten, który spoczywa wiekami,
nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami.
Podeszła do pnia, wodząc po pooranej korze opuszkami palców. Rzuciła plecak na ziemię, wpychając latarkę za pasek spodni. Schyliła się, chwilę czegoś szukając, po czym wyprostowała się z triumfem. Zanurzyła klingę bułatu w jednym z głębszych wyżłobień, mocząc ją w mieszaninie znajdujących się tam płynów. Spod pnia wyciągnęła kawałek zamkniętego w metalowej szkatułce węgla i przystąpiła do działania.
Ostrą krawędzią bułatu wyżłobiła okrąg otaczający całą polanę. Poprawiła ustawienie pięciu kamieni wyznaczających wierzchołki niewidzialnego pentagramu; na każdym z nich, mamrocząc pod nosem śpiewne słowa, wyrysowała węglem szereg symboli. Odsunęła się, raz jeszcze sprawdzając wszystkie znaki.
Wyjęła z plecaka świecę, stawiając ją na kamieniu, na którym widniał znak astrologicznego lwa. Mruknęła coś niewyraźnie. Knot zajął się delikatnym, lekko niebieskawym płomieniem. Dokładnie odmierzyła trzy kroki na północ, gdzie rzuciła na ziemię trzy oskrobane kamienie. Dochodząc do drugiego wierzchołka, zaczęła intonować wersy psalmu. W chwili, w której dotarła do trzeciego wierzchołka, wykonując rękoma skomplikowany znak, wszystkie pięć głazów zajęło się zimnym, błękitnym ogniem. Przy czwartym uklęknęła, przez chwilę tkwiąc w milczeniu, przed czwartym złożyła głęboki ukłon.
Wróciła do środka polany. Usiadła przed powalonym pniem, niecierpliwie zerkając na zegarek. Powinno się już zacząć. Jeśli coś pomyliła…
Nagły, silny podmuch wiatru przewrócił ją na plecy. Na wszelki wypadek wbiła mocno palce w trawę. Gwiazdy zabłysły niespotykanie jasno. Kilka sekund później już było po wszystkim.
- Udało się – szepnęła do siebie, zakładając niesforny kosmyk różowych włosów za ucho.

* * *
W sobotni poranek stanąłem przed pokaźnych rozmiarów posiadłością.
Komenda Policji w Mhrokowie prezentowała się wyjątkowo normalnie. Stary, poszarzały budynek pokryty odpadającym tynkiem, niezbyt czyste okna o nierówno pomalowanych ramach, obdrapane parapety, skrzypiące drzwi. Przed budynkiem kilka rachitycznych drzewek, widocznie ustawicznie podlewanych Red Bullami przez miejscowych fanatyków sportów ekstremalnych. Na wydeptanym trawniku leżał kamień z tabliczką, upamiętniającą posadzenie nieistniejącego już dębu w 150 rocznicę śmierci Adama Mickiewicza. Zwyczajność i pospolitość wręcz promieniowała z tego miejsca.
Niestety, nie można było tego powiedzieć o policjantach.
Wszedłem do środka, udając się, zgodnie z kierunkiem strzałek na tabliczkach, na drugie piętro budynku. Na schodach minąłem się z funkcjonariuszem, który wczoraj był na miejscu zbrodni, przywitałem się grzecznie i zostałem poproszony o wejście do pokoju 217. Zapukałem do drzwi.
Pomieszczenie było ciasne; znajdowało się tam jedynie zawalone aktami biurko, szafka z niedomykającymi się drzwiami, trzy chybotliwe krzesełka i mocno zdezelowane radio. Za biurkiem siedział dość… puszysty policjant, w opiętym na brzuchu, niebieskim mundurze, który siorbał mętną substancję z niepierwszej czystości kubka, oblepionymi lukrem paluchami przewracając strony jakiegoś brukowca.
Odkaszlnąłem. Dopiero teraz zwrócił uwagę na moją obecność.
- A ty to kto? – warknął. Prawdopodobnie chciał wyglądać groźnie, ale przez wygląd oblepionego miodem niedźwiadka i głos w stylu Roberta Makłowicza, marnie mu to wyszło.
- Lucyfer Anioł – przedstawiłem się, lekko kłaniając. – Miałem się tu stawić w sprawie czwartkowego… morderstwa.
To słowo wciąż z trudem przeciskało mi się przez usta. O ile wcześniej, mimo lektury wielu kryminałów, horrorów, czy krwawej fantastyki, nie miałem oporów przed rozmawianiem o wszelkich zbrodniach (choć niektóre dialogi napawały mnie nieskrywanym obrzydzeniem),  o tyle teraz, po zdarzeniach z andrzejek, nie mogłem normalnie o tym mówić. Słowo to wydawało mi się ciężkie, kleiste, niewygodne. Kołatało się w najciemniejszych zakamarkach mózgu, przypominając oblepiony posoką obuch. Wywoływało drgawki i nieprzyjemne uczucie ciągłej obserwacji – zaczynałem poważnie zastanawiać się nad tym, czy nie dostrzegam u siebie pierwszych objawów manii prześladowczej.
- Siadaj – burknął gruby jegomość, wskazując mi jedno z krzeseł. Ostrożnie przycupnąłem na obrzeżu, mocno zapierając się nogami o zakurzony dywan – wolałem uniknąć bliskiego spotkania swoich pośladków z podłogą. Mężczyzna z szafki wyciągnął karton do połowy zapełniony lukrowanymi na różowo, typowo amerykańskimi pączkami, po czym z wyraźną radością wepchnął sobie jednego w całości do ust.
Zapowiadał się bardzo ciężki dzień.
Wzdrygnąłem się z nieskrywanym obrzydzeniem, słysząc głośne mlaskanie funkcjonariusza. Niestety, nie pozostało to niezauważone, dlatego chwilę później byłem już mordowany wzrokiem.
- A więc nazywasz się Lucyfer Anioł, tak? – zapytał. W pluciu okruszkami mógłby spokojnie zdobyć złoto olimpijskie.
- Zgadza się.
- I sprowadza cię tu sprawa zabójstwa Wojciecha Szaleńca, tak?
- Owszem.
Przerzucił brudnymi paluchami kilka kartek znajdujących się w jadowicie żółtej teczce.
- Ty go znalazłeś – z przyczyn nieznanych zabrzmiało to jak zarzut.
- No… tak.
- Co tam robiłeś?
ON MUSI ZGINĄĆ.
Biegłem za bratem dziewczyny, która będzie mi musiała wiele wyjaśnić.
- Wyszedłem się przewietrzyć.
ON MUSI ZGINĄĆ.
Te słowa wciąż na nowo rozbrzmiewały w moich uszach, nie mogłem się ich w żaden sposób pozbyć. Szczególnie w obliczu zaistniałych zdarzeń.
- Przewietrzyć… W celu?
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem.
- W celu… Przewietrzenia się?
- Nie rób ze mnie idioty, Anioł – mruknął, mrużąc oczy, przez co jego twarz zamieniła się w niemal kreskówkową wersję twarzy zawodników sumo.
- Kiedy ja…
Właśnie bronię dziewczyny, która nie darzy mnie zbytnią sympatią, czego niestety nie mogę powiedzieć o sobie.
- Wystarczy.
Odetchnąłem z ulgą. Do pomieszczenia wszedł komisarz Kabura, bacznie przyglądając się koledze. Ten zamrugał kilkukrotnie, po czym poderwał się z fotela, brzuchem zahaczając biurko i zrzucając na podłogę lampę. Szczęknęło łamane szkło, żarówka w milionach kawałków rozprysnęła się po pokoju.
- Idź już, ja sobie z tym poradzę.
ON MUSI ZGINĄĆ.
Drzwi zamknęły się. Zostaliśmy sami.
- Opowiedz mi jeszcze raz wszystko.
ON MUSI ZGINĄĆ.
Zacząłem opowieść, pomijając kilka mniej lub bardziej istotnych szczegółów, takich jak kłótnia bliźniaków, Kiro, przerażenie Jędrusia, płacząca Kiro, ON MUSI ZGINĄĆ, jeszcze więcej Kiro…
Jakąś godzinę później, kiedy skończyłem odpowiadać na pytania, Edward Kabura westchnął ciężko. Podparł głowę na ręce, z obrzydzeniem przyglądając się okruszkom na stole. Westchnął raz jeszcze.
- To chyba tyle. W razie jakiś problemów ktoś się z tobą skontaktuje. Ale Anioł… - spojrzał na mnie ciepło szarymi tęczówkami. – Uważaj na siebie.
- Co ma pan na myśli?
- Byłeś tam. Jako jeden z pierwszych. Nie będę zbytnio odkrywczy, kiedy powiem, że sprawca musiał być… przynajmniej psychopata. A psychopata ma to do siebie, że nie lubi, gdy ktoś zbyt szybko odkrywa jego… dzieło. I lubi się mścić. Więc odradzam jakiekolwiek nocne spacery. Uśpione miasto jest szczególnie niebezpieczne.
Z Komendy Głównej Policji w Mhrokowie wyszedłem z mało optymistyczną wizją przed oczami, sceną rodem z „Lśnienia”, choć Jack mimo wszystko był mniej przerażający: ciemny pokój, zamknięte drzwi, uderzenie siekiery – BUM, TRACH, BRZDĘK. Idzie Kiiiirooo…

* * *
            500 lat temu wszystko było prostsze – pomyślał mężczyzna, patrząc na chłopaka, który, wychodząc z poszarzałego budynku, instalował słuchawki w uszach. Odgarnął włosy z czoła i poszedł. Szybko.
            Jak wszyscy.
            Prawdę mówiąc, nie za bardzo mógł odnaleźć się w dzisiejszym świecie. Zbyt długo czekał na swój powrót, żeby teraz bezboleśnie przyjąć przemianę rzeczywistości. Od czasów średniowiecza, kiedy ostatnim razem żył w mniej lub bardziej materialnej postaci, Ziemia przyspieszyła swoje obroty dobre kilka razy. Choć zdążył już zauważyć, że doba nadal trwa 24 godziny, czas płynął znacznie szybciej. Podejrzewał, iż ma to pewien związek z czymś, co ludzie nazywali cywilizacją -  nie do końca rozumiał to pojęcie. Ba! Był nawet zazdrosny. Nie wiedział, jak ludziom udało się zgłębić najmroczniejsze tajemnice czarnej magii.
            Był już na to wszystko zwyczajnie za stary.
            Pogodził się z tą myślą, nie było to nawet tak skomplikowane. Pogodził się z tym, że nigdy nie zrozumie ludzi podświadomie żyjących w imię zasady dura lex, sed lex, jednocześnie łamiąc ją niemal każdym czynem, narzekających na brak wolnego czasu, a w chwilach nie zajętych pracą ciągle wracających do niej w myślach. Ciągle biegnących przed siebie bez celu, paradoksalnie cofając się w rozwoju. Uzależnionych od elektroniki, kawy, najtańszych używek, drobnych luksusów i narzekania. Zapatrzonych w siebie. Zapominających o instynktach. Zwierzęcych w swojej ludzkości.
            Westchnął.
            Ciężko jest być demonem w infantylnym świecie pełnym zarozumiałych głupców.
            Bezwiednie wciąż podążał za blondynem. Przemierzał kolejne ulice, coraz baczniej się mu przyglądając. Jako istota nie do końca materialna, dostrzegał aurę ludzi, choć zazwyczaj starał się ignorować świetlistą powłokę dookoła ciał. W większości była szara, nijaka, zlewająca się z otoczeniem – wyjątek stanowiła resztka społeczeństwa czytająca coś, co nazywano teraz literaturą (z ich ciał promieniował mglisty, tęczowy blask, który mógł napawać nadzieją na tak zwane lepsze jutro. Gdyby oczywiście nie widział go wyłącznie nie posiadający uczuć dobrych, znużony życiem średniowieczny demon z dorzutem na agresję).
            Aura chłopaka była dość nietypowa. Mieniła się jasnym, obrzydliwie radosnym blaskiem, podrygując w nikłych promieniach jesienno-zimowego słońca. Była stała, niezachwiana – nie mógł znaleźć ani jednego miejsca, żeby spokojnie wtargnąć w jego duszę i namieszać w umyśle, po czym odejść, nie wyjaśniając nic. Skądś znał to uczucie…
            Stanął jak wryty na środku chodnika. Wspomnienia uderzyły go nagle, przysłaniając rzeczywistość i na chwilę oślepiając. Zaraz jednak opamiętał się. Wymamrotał coś pod nosem, stając się niewidoczny dla ludzi, po czym przyspieszył, doganiając chłopaka. Szedł krok w krok za nim, dysząc ciężko z podniecenia. Jeśli miał rację, jeśli w pulsujących żyłach krążyła krew… TA krew…
            Weszli na podwórko. Młodzieniec zapukał grzecznie do drzwi, odsunął się kilka kroków. Nerwowo bębnił palcami o materiał jasnych spodni, wyczekująco patrząc na klamkę. Po chwili drzwi powoli uchyliły się, ukazując drobną twarz nastoletniej dziewczyny.
            Znaną mu twarz.
            Uśmiechnął się złośliwie, gdy blondyn przestępował próg domu. Skoro tak się sprawy mają… Najwyższy czas coś zrobić.
            I poczekać na reakcję.
* * *
            Społeczność szkolna powoli wracała do normy.
            Bardzo powoli – myślę, że w żadnym miejscu brutalne zabójstwo jednego ze znienawidzonych nauczycieli nie obyłoby się bez echa, jednak w małej, ukrytej przed całym światem mieścinie, było to dodatkowe źródło sensacji. Szepty dotyczące domniemanej tożsamości psychopaty zlewały się w jeden, przerażający bełkot, którego nie powstydziliby się nawet pisarze fantastyki, w szkole jednak coraz bardziej cichły. Dużą zasługę mieli w tym nauczyciele, którzy nie oszczędzali ani dnia, prawdopodobnie chcąc, byśmy przez naukę zapomnieli o andrzejkowych zdarzeniach.
            Tak naprawdę przez te kilka dni zmieniło się niewiele – owszem, przepadło nam kilka godzin matematyki, pod pokojem nauczycielskim ustawiono kilka zniczy, nad jedną z gablot wisiała fotografia Szaleńca przewieszona czarną wstęgą. Najbardziej odczuwalną zmianą było jednak podejście ludzi do mnie i Jędrzeja. Bardzo szybko z „tego nowego” stałem się „tym, który znalazł trupa”. Wiedziałem już, jak mógł czuć się Harry Potter, kiedy cały Hogwart odkrył, że mówi językiem wężów. Dziwne spojrzenia z każdą chwilą stawały się coraz bardziej irytujące, dlatego starałem się nie pokazywać zbyt często na korytarzach. Przynajmniej nie wtedy, kiedy nie było to konieczne.
            Siedziałem na parapecie jednego z okien w tej części szkoły, do której wolał nie zapuszczać się nikt. Droga do zaplecza barku jak zwykle przesycona była zapachami odgrzewanych zapiekanek, świeżo smażonych frytek i mocnej, brutalnie gorzkiej kawy. Tylko na początku to połączenie wydawało się dość nieprzyjemne. Już po kilku minutach nos przyzwyczajał się do niego, a uchylenie okna dawało całkiem komfortowe miejsce do zniknięcia z książką. Przewróciłem kolejną stronę „Dziwnej sprawy Skaczącego Jacka”, próbując skupić się na treści, jednak moje myśli błądziły gdzieś luźno na zewnątrz, mieszając się z opadającymi na ziemię płatkami śniegu. Dopiero po chwili dotarł do mnie sens przeczytanych przed chwilą słów:
            „Pac!
            - Proszę… nie… tak… aaaaa…!
            Pac!
            - Och nie… oj… auuu!
            Pac!
            - Oj! Ajaj! Aaaaach… piecze!
            Skórzany pas opadał na pośladki Algernona Swinburne’a raz za razem, śląc w jego ciało fale rozkosznego bólu”.**
            Wybałuszyłem oczy, raz jeszcze przelatując wzrokiem litery – byłem pewien, że moja wyobraźnia znów podsuwa mi dziwny obraz rzeczywistości. Słowa jednak tkwiły wciąż na swoim miejscu, wprawiając mnie w osłupienie. Jakimś cudem (siłom wyższym niech będą dzięki!) dotarł do mnie dźwięk dzwonka, zatrzasnąłem książkę, wepchnąłem ją do plecaka i bardzo starając się wyłączyć mózg, a przynajmniej zagłuszyć czymś wyobraźnię, pomknąłem na geografię.
            Wcisnąłem się do sali, zajmując jak zwykle ostatnią ławkę przy oknie.
            - Skąd ta dziwna mina? – spytała Kiro, bacznie mi się przyglądając.
            Odchrząknąłem tylko, mamrocząc jakieś niewyraźne usprawiedliwienie i wbiłem wzrok w nauczyciela, który z bardzo zblazowaną miną zasiadł za biurkiem.
            - Podajcie mi rodzaje skał – otworzył dziennik, zerknął przelotnie na listę. – Opacka.
            Kinga podniosła zamglony wzrok ze swoich paznokci. Wstała, rozejrzała się po klasie z nadzieją, że ktoś ją uratuje, przytrzymała opadające na twarz blond włosy, podrapała się po głowie.
            - Eeee… - zaczęła inteligentnie.
            Problem Kingi nie polegał na tym, że była chodzącym szkieletorem, miała krzywe, nieco wiewiórcze zęby, nie interesowała się niczym poza związkami męsko-, tudzież damsko-damskimi i nowymi artykułami w „Bravo”. Problem Kingi polegał na tym, że była tępa.
            Była tępa w ten dobijająco prymitywny sposób, który nakazywał w jej obecności WYŁĄCZNIE uderzanie głową w ścianę, najlepiej z rozpędu. Niemal każdym słowem czy najmniejszym gestem okazywała swoją głupotę, co chwilami bywało paraliżujące.
            Tak jak teraz.
            - Cukier? – zapytała, uśmiechając się naiwnie.
            Zdębiałem.
            Wytrzeszczyłem oczy, zastanawiając się, czy dziewczyna kpi, czy tak naprawdę… Siedząca obok Kiro z zaciekawieniem przechyliła głowę, tłumiąc wybuch śmiechu. Ktoś z przodu zachichotał. Pozorną ciszę przerwał głośny plask dłoni nauczyciela spotykającej się z jego łysiną.
            - Cukier to nie skała… - jęknął profesor, wyraźnie wyrzucając sobie nieopatrzne zapytanie Kingi o zdanie.
            Blondynka natomiast wyglądała na wielce zdziwioną.
            - A w kostkach?
            Po kilkudziesięciominutowym wybuchu śmiechu, kiedy już załamany geograf zdołał wrócić do właściwego tematu lekcji, wyjrzałem przez okno. Cały czas kąciki ust lekko mi drżały i ostatnim wysiłkiem niezbyt silnej silnej woli powstrzymywałem wybuch śmiechu. Śnieg sypał coraz grubszymi płatami, tworząc na ziemi grubą, białą pokrywę. Woźny, wyraźnie mamrocząc coś pod nosem, starał się odgarnąć puch sprzed wejścia, jednak wiatr uniemożliwiał mu zadanie, przez co na pozór łatwe zajęcie zamieniło się w iście syzyfową pracę.
            Moją uwagę zwrócił dość dziwny mężczyzna, szybkim krokiem oddalający się od budynku szkoły. Był dość niski, siwe włosy opadały na ramiona okute w długi, szary płaszcz. Utykał lekko na lewą nogę. Nie to jednak zwróciło moją uwagę.
            Na śniegu nie pozostał po nim ani jeden ślad.
            Zamrugałem gwałtownie patrząc, jak jego sylwetka znika tuż za rogiem. Jeszcze raz spojrzałem na drogę. Byłem pewny… Dałbym sobie rękę uciąć, że szedł WŁAŚNIE TĘDY.
            Ani jednego śladu.
            Śnieg nadal wirował w powietrzu.
            Zabrzmiał dzwonek. Zerwałem się z miejsca, wrzuciłem zeszyt i podręcznik do plecaka, pośpiesznie zarzucając go sobie na ramię. Wypadłem z klasy, nawet nie patrząc na Kiro.
            Od andrzejkowych wydarzeń nie odzywaliśmy się do siebie zbyt często. Liczyłem na jakiekolwiek słowa wyjaśnienia z jej strony, okazało się jednak, że jestem dość naiwny. Mało tego, dziewczyna stała się jeszcze bardziej opryskliwa i złośliwa niż wcześniej, dlatego też zebrałem się w sobie, postanawiając ją ignorować. Choć Jędruś zdecydowanie próbował załagodzić nasze stosunki, na niewiele się to zdało. Zabarykadowałem się za murem złożonym z książek oraz gier RPG, odcinając się całkowicie od otaczającego mnie świata.
            Na korytarzu było jeszcze dość pusto, nikt nie zdążył wytoczyć się z klasy jęcząc, że znów spadł śnieg, że zimno, że klasówka z fizyki. Przemykałem właśnie pomiędzy grupą rozentuzjazmowanych dziewczynek, szeptem rozmawiających o koncercie jednego z wyjących słodko wykonawców dzisiejszej „muzyki”, zdarzyło się coś… dziwnego.
            Lampy na korytarzu zamrugały gwałtownie, po czym zgasły. Jedynym źródłem światła były teraz uchylone drzwi klas, zza których wylewały się całe połacie szkolnej gawiedzi oraz uchylone okna na klatce schodowej. Nagle, gdzieś na środku korytarza, rozległ się łoskot, a zaraz potem czyjś krzyk.
            Światło znów rozbłysło. Zamrugałem kilkakrotnie, próbując przyzwyczaić źrenice do blasku. Rzuciłem okiem na miejsce, z którego dobiegał krzyk i wciągnąłem głośno powietrze. Usłyszałem za sobą wiązankę przekleństw potwierdzających, że to nie był kolejny chory wytwór mojej wyobraźni.
            Na podłodze leżała dziewczyna. Kojarzyłem ją z widzenia, często przesiadywała w bibliotece, starając raczej nie rzucać się w oczy. Nawet jej się to zazwyczaj udawało.
            Nie tym razem.
            Była w samej bieliźnie. Blade ciało wycierało brudne klepki, po skórze raz za razem przechodziły dreszcze. Wątła klatka piersiowa unosiła się niemal niezauważalnie, mogłem więc z powrotem zacząć oddychać – dziewczyna żyła.
            Nie wyjaśniało to jednak w żaden sposób znaków na jej ciele.
            Ktoś wyrył niezbyt ostrym, cienkim narzędziem szereg dziwnych liter na nogach i rękach. Przypominały odrobinę runy, każda z nich była niebywale wręcz precyzyjna, w równym odstępie od poprzedniej – jedynie spływająca między ranami krew psuła harmonijny widok. Najgorszy jednak był brzuch, zamieniający się powoli w kałużę krwi, spod której odznaczał się wyraźnie wycięty pentagram.
            Przełknąłem głośno ślinę. Po korytarzu zaczęła rozchodzić się fala szeptów, ktoś łkał cicho, jakiś chłopak ani na chwilę nie przestawał mamrotać przekleństw. Cofnąłem się, przedzierając przez tłum gapiów, oparłem czoło o zimną ścianę, próbując złapać w płuca powietrze.
            Tego zdecydowanie było za dużo.
           
* * *
            Pół godziny później wysiadłem z samochodu roztrzęsionej mamy przed domem. Próbując zapanować nad dygoczącymi rękami wycofała, omal nie rozjeżdżając kota sąsiadów. Z piskiem opon ruszyła w stronę przedszkola, żeby odebrać Natalię.
            Otworzyłem drzwi, wchodząc do środka. Rzuciłem w korytarzu glany, powiesiłem kurtkę na wieszaku i poszedłem na górę, nie odpowiadając na zdziwione spojrzenie dziadka. W pokoju zostawiłem plecak, zabrałem ze sobą ręcznik, podarte dżinsy i porozciąganą koszulkę z językiem Rolling Stonesów, zabarykadowałem się w łazience. Ściągnąłem koszulkę. Pochyliłem się nad umywalką, opryskując twarz zimną wodą. Westchnąłem.
            Jadąc tutaj, spodziewałem się zastać nudne, zwykłe, monotonne życie. Po cichu na to liczyłem – zgiełk w Mrągowie stawał się irytujący, a kręcący się po mieście turyści, którzy uważali się za prawowitych mieszkańców doprowadzali mnie do apopleksji. Mimo pierwszych odruchów obronnych w postaci protestów, z perspektywy kilku miesięcy cieszyłem się z przeprowadzki.
            Aż do czwartku.
            Wydawało mi się, że nagle, w ciągu kilku sekund przeniosłem się do jednej z powieści, w których z taką chęcią się zaczytywałem. Fakt ten nie wydawał mi się tak świetny jak w dziecięcych marzeniach – byłem sparaliżowany strachem. Przez kilka ostatnich dni żyłem w dziwnym letargu, przenosząc się do wiktoriańskiego Londynu oraz Karakury, próbując oderwać się od rzeczywistości. Udało mi się. Powieść Hoddera, a także cholernie wciągająca fabuła anime skutecznie zagłuszyła jakiekolwiek odgłosy realnego świata.
            Dzisiejsze zdarzenie przywróciło mnie do świata żywych. Zniszczyło moje złudzenia o bezpiecznej barykadzie ze słów i rysunków, wymierzyło bolesny cios w splot słoneczny, pozbawiając tchu. Powoli zaczynałem jednak odzyskiwać oddech, logicznie analizować sytuację.
            Po sennym, trochę pokrętnym miasteczku grasował psychopata. To nie podlegało żadnej wątpliwości. Całkiem możliwe, że miało to jakiś związek z moim przyjacielem, a także jego siostrą, którzy zachowywali się poniekąd dziwnie. Byłem pewny, że nie oni stoją za tymi atakami – widziałem strach w oczach Jędrusia, kiedy patrzył na ciało Szaleństwa, tego nie dało się przeoczyć – opanowało mnie jednak niejasne przeczucie, że wiedzą coś więcej niż ja. Że mają jakieś przypuszczenia, KTO lub CO za tym wszystkim stoi. Wiedza ta jednak prawdopodobnie była tak… dziwna… że nie mogłem sobie nawet wyobrazić, co to jest.
            Nie chciałem sobie tego wyobrażać.
            Raz jeszcze westchnąłem, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Chwilę się zawiesiłem, mając poważne problemy z rozpoznaniem siebie w sobie, jednak tylko pokręciłem głową, zrzucając wszystko na manię prześladowczą i przemęczenie. Odwróciłem się na chwilę, żeby założyć ukochaną koszulkę. Kątem oka zauważyłem coś dziwnego.
            Moje odbicie w lustrze nawet nie drgnęło – bacznie się we mnie wpatrywało, jednak pod zupełnie innym kątem.
            Odskoczyłem odruchowo. Wpadłem na szklaną szafkę, rujnując misternie ustawione buteleczki pełne dziwnych, kolorowych płynów. Większość pospadała, tłukąc się o wyjątkowo twarde kafelki. Na podłodze w szybkim tempie tworzyła się pokaźna, wielobarwna plama.
            Chcąc utrzymać równowagę, złapałem się za półkę przy lustrze, jednak zupełnie zapomniałem o kontrolowaniu dolnych partii ciała – postawiłem pewnie stopę w środek kałuży, przez co poślizgnąłem się, miliardy nanosekund leciałem w powietrzu, żeby wylądować w pokracznej pozycji w wannie.
            Zakląłem cicho, rozmasowując głowę w miejscu, w którym zetknęła się ze ścianą. Przymknąłem oczy, żeby uspokoić dwojący się obraz zdemolowanej łazienki. Odetchnąłem głęboko, po czym raz jeszcze spojrzałem w lustro.
            „Moje odbicie” nie poruszyło się. Wciąż gapiło się na mnie ze zdziwieniem, miętosząc w zębach końcówkę gęsiego pióra. Jakby uważniej się przyjrzeć, nie było do mnie tak bardzo podobne. Owszem, miało blond loki, jednak zaczesane w dziwny sposób, pod szyją sterczała mu wykrochmalona kryza, a wielkie wory pod oczami nadawały dość upiorny wygląd.
            Usłyszałem kroki na korytarzu i zaniepokojone wołanie babci.
            - Czym… czym ty jesteś? – wychrypiałem przez zaciśnięte gardło.
            Jasne brwi uniosły się jeszcze wyżej.
            - O. To ty mnie widzisz? – upiór wyraził swoje uprzejme zdziwienie i wyłonił się z lustra.


* Oddział Zamknięty, „Mama”
** „Mark Hodder przedstawia Burtona i Swinburne’a w dziwnej sprawie Skaczącego Jacka”.  Wbrew temu fragmentowi polecam – ciekawa, dobrze napisana, mocno steampunkowa powieść science-fiction.